Zapada decyzja, że Warszawa zostanie odbudowana
Nadchodzi informacja, że z Moskwy jada do Polski domki fińskie
Rozpoczyna się montaż osiedla
Do 30 domków wprowadzają się pierwsi lokatorzy
Meldunek o ukończeniu budowy pierwszego osiedla mieszkaniowego w zburzonej Warszawie
Osiedle zostaje oficjalnie oddane do użytku
Trwa remont niektórych budynków pozostałych po zespole Szpitala Ujazdowskiego z myślą o wykorzystaniu ich na żłobek i przedszkole
Mieszkańcy zakładają spółdzielnię administracyjno-mieszkaniową
Wydział Ogrodniczy Zarządu Miejskiego zadrzewia Górny Jazdów
Otwarcie przedszkola w byłym budynku mieszkalnym Szpitala Ujazdowskiego
Powstaje Szkoła Podstawowa nr 12 w budynku nr 8 dawnego Szpitala Ujazdowskiego
Odbywają się ekshumacje pochowanych na cmentarzu Ujazdowskim. Pozostaje miejsce pamięci.
W tym roku, według pierwotnych planów, domki fińskie na Jazdowie miały zostać rozebrane
Przeniesienie Szkoły Podstawowej nr 12 do nowego budynku przy ulicy Górnośląskiej 45
Rozebranie kilkudziesięciu domków fińskich pod budowę ambasady francuskiej przy ulicy Pięknej 1
Trwa budowa ambasady francuskiej
Zostają rozebrane pierwsze domki pod budowę Trasy Łazienkowskiej
Główna ulica osiedla otrzymuje nazwę „Jazdów”
Trwa budowa Trasy Łazienkowskiej
Rada Narodowa Warszawa Śródmieście ogłasza, że domki fińskie na Jazdowie zostaną rozebrane do 1974 roku
Początek odbudowy Zamku Ujazdowskiego
W tzw. Czarnej alejce między osiedlem, a Parkiem Ujazdowskim, zostaje nadane imię Johna Lennona
Rozbiórka kilkunastu domków pod budowę ambasady niemieckiej
Trwa budowa ambasady niemieckiej
Powstaje Stowarzyszenie Mieszkańców Domków Fińskich Jazdów
Na Jazdowie stoi 29 domków. Kolonia na Ujazdowie wygrywa plebiscyt internetowy „Miejsce Stołeczne – Społeczne” w kategorii „Miejsce z doświadczeniem”
Z inicjatywy mieszkańców zostaje zorganizowana pierwsza Noc Muzeów na Jazdowie
Decyzją władz dzielnicy 4 domki zostają rozebrane
W wyniku starań mieszkańców i organizacji pozarządowych powstaje inicjatywa „Otwarty Jazdów”
Konsultacje społeczne na temat przyszłości osiedla
Pierwszą informacją na temat domków fińskich w. Warszawie jest pismo z dn. 23 lutego 1945, w którym zawiadamia się, że domki, załadowane do trzystu wagonów, wyjechały z Moskwy i są w drodze do Warszawy. Na dole pisma dodano adnotację „sprawa bardzo pilna”.
Transport pięciuset domków fińskich nadszedł do Warszawy na przełomie kwietnia i maja. Na bocznicach stały już wagony z domkami, a w Biurze Odbudowy Stolicy trwał spór, gdzie je zmontować. Ustalono, że ma to być teren niezabudowany i to o takim w przyszłości przeznaczeniu, aby likwidacja prowizorycznego osiedla nie podlegała dyskusji. Domki miały być rozwiązaniem tymczasowym i zostać rozebrane w 1955 r., po wykonaniu planu sześcioletniego.
Osiedle miało być przeznaczone przede wszystkim dla odbudowujących Warszawę, a więc usytuowane blisko największego wówczas placu budowy – Śródmieścia. Wyznaczono trzy tereny: Górny Ujazdów, ul. Szwoleżerów – przyszły Park Kultury i ulicę Wawelską – przyszły Park Mokotowski.
Jako pierwszą zrealizowano składającą się z 90 domków kolonię na Górnym Ujazdowie (pierwotny adres ul. Górnośląska 45). Architekt Jan Bogusławski, który właśnie wrócił z oflagu, opracował projekt osiedla: rozplanował układ domków, zieleni, a także dróg i ścieżek. Opracował również zabezpieczenia przeciwpożarowe – zbiorniki na wodę i rozmieszczenie hydrantów (każda z kolonii miała co najmniej jeden hydrant). Bogusławski był później głównym projektantem odbudowy Zamku Królewskiego.
Najpierw wzniesiono fundamenty i podmurówki, a 25 czerwca 1945 r. zaczął się montaż drewnianych konstrukcji.
Na Jazdowie, w pierwszej kolejności, osiedlili się pracownicy Biura Odbudowy Stolicy, głównie architekci i inżynierowie. Niektórzy z obecnych mieszkańców są ich potomkami. Osiedle Jazdów pod względem struktury społecznej miało mieć socjalistyczny charakter. W pierwszym roku 40 domków zasiedliły rodziny architektów, inżynierów itp., zaś w pozostałych 50 zamieszkali pracownicy niższego szczebla np. pracownicy administracyjni BOS, kopiści, fotografowie, a także robotnicy.
Najwięcej domków stanęło na Polu Mokotowskim, pomiędzy Wawelską a terenem zajmowanym dziś przez Bibliotekę Narodową. Tutaj kolonia przypominała całe miasteczko. Istniała do początku lat 70., a ostatnie domki burzono systematycznie już po 1989 r. Do dziś pozostały dwa z nich, w tym domek przy ul. Leszowej, w którym mieszkał w młodości z rodzicami reportażysta Ryszard Kapuściński.
Kolonia domków fińskich wzdłuż ul. Jazdów jest pierwszym osiedlem mieszkaniowym, jakie powstało w powojennej Warszawie. Meldunek, o ukończeniu budowy pierwszego osiedla mieszkaniowego w zburzonej stolicy, złożył kierownik robót arch. Siodłowski, w pierwszą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego:
„Donoszę, że na dzień 1 VIII br. zostanie ukończona budowa osiedla Ujazdów Górny, składającego się z 90 domków fińskich wg typu nr 2 – 64 sztuki”.
Domki produkowano w formie elementów „do samodzielnego montażu”. Pakowano osobno: gotowe ściany w formie płaskich skrzyń wypełnionych falistą tekturą i trocinami, podłogi, dachy, drzwi, okna, mosiężne okucia. Jak z klocków dało się z tego złożyć małe jednorodzinne domki o powierzchni około 60 metrów kwadratowych. Na Ujazdowie zbudowano dwa typy domków. Jedne (dwupokojowe) mają wejścia od strony szczytowej, inne (trzypokojowe) w elewacji bocznej. Mniejsze domki miały zbliżony metraż ze względu na większą kuchnię i korytarz. Pod ciasnym przedsionkiem urządzono piwnice na węgiel, którym palono w kuchni i piecach.W sypialni były zamontowane trzy szafy wnękowe, a ściany domków obito tekturą, która działała tak, jak izolacja w termosie. Domki początkowo nie miały łazienek, tylko małe toalety, które mieściły sedes i umywalkę z bieżącą zimną wodą. Bieżąca woda była też w kuchni. Do codziennego mycia grzało się ją na kuchni i nalewało do miednicy. Aby się wykąpać, trzeba było iść do jednego z dawnych pawilonów Szpitala Ujazdowskiego, w którym była łaźnia publiczna dla mieszkańców. Z czasem mieszkańcy zaczęli urządzać łazienki w domkach, przeważnie powiększając toalety kosztem również małych spiżarni.
Domków fińskich w Warszawie systematycznie ubywało. Częstą praktyką był demontaż domków i ich przenoszenie na działki rekreacyjne w różnych częściach kraju (Zalew Zegrzyński, Mazury, Wilga). Przez cały okres istnienia osiedla, niektórzy z mieszkańców decydowali się na zamianę domku fińskiego na inny lokal komunalny w bloku lub kamienicy.
Największą liczbę domków fińskich z Jazdowa rozebrano na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w związku z budową ambasady francuskiej (1967-71) i Trasy Łazienkowskiej (1971-74).
W latach 2005-07 kolejne domki zostały rozebrane pod budowę ambasady niemieckiej.
Do 2012 r. na Jazdowie pozostało 31 domków.
W grudniu 2012 r. 4 domki zostały rozebrane.
W 2012 r. kolonia na Ujazdowie wygrała plebiscyt internetowy „Miejsce Stołeczne – Społeczne” w kategorii „Miejsce z doświadczeniem”.
Obecnie największym w Warszawie skupiskiem domków fińskich (o odmiennej konstrukcji) jest Osiedle Przyjaźń – kolonia na Jelonkach (dzielnica Bemowo), która powstała w roku 1952, z myślą o budowniczych Pałacu Kultury i Nauki
Korzystając z poniższego linku można zobaczyć jak na przestrzeni lat przestrzeń Osiedla i terenów wokół Jazdowa. Na mapce z 1945 roku widać zdjęcia domków w czasie ich składania. http://mapa.um.warszawa.pl/mapaApp1/mapa?service=mapa_historyczna
Tekst: Daniel Kunecki
Główną osią osiedla domków fińskich na Jazdowie była dawna droga, prowadząca przez teren przedwojennego Szpitala Ujazdowskiego – dzisiejsza ulica Jazdów.
Teren osiedla ograniczały: od północy mur Szpitala Ujazdowskiego, biegnący wzdłuż ulic Pięknej (dawniej ul. Piusa IX) i Górnośląskiej, od południa ruiny Zamku Ujazdowskiego (dawniej Zamek Książąt Mazowieckich) i pawilonów Szpitala Ujazdowskiego, od wschodu skarpa wiślana, zaś od zachodu Park Ujazdowski. Przestrzeń między poszczególnymi domkami nie była początkowo grodzona.
Osiedle drewniaków na Górnym Ujazdowie zaprojektował architekt Jan Bogusławski. Podzielił przestrzeń na tzw. kolonie, czyli kwartały skupiające od kilku do kilkunastu domków, ustawionych na planie okręgów. Wewnątrz każdego okręgu znajdował się teren, przeznaczony pod przydomowe uprawy warzyw – wspólny dla wszystkich, podzielony równo pomiędzy mieszkańców. Pani Wanda, która mieszka na osiedlu od samego początku opisuje to tak:
Jak żeśmy się sprowadzili, to oni zrobili tak: tu środek [przestrzeń między domkami – przyp.aut.] to było takie olbrzymie koło [grządka – przyp. aut.] i tam była trawa. I potem był podział, że tak powiem majątkowy: co komu się należy: kawałek ziemi jak ktoś chce coś zrobić. No to pokroili to koło. Zostało podzielone dla tych, co tutaj mieszkają i każdy mógł sobie na tym kole [coś posiać lub posadzić – przyp. aut.].
Szybko okazało się jednak, że niektórzy mieszkańcy nie byli zainteresowani własnymi uprawami i zrezygnowali z przydzielonej im grządki.
Aby zabezpieczyć przed pożarem wykonane z drewna domki, każda z kolonii posiadała co najmniej jeden hydrant. Wybudowano również dwa zbiorniki przeciwpożarowe.
Były dwa takie baseny wybudowane. I one były dosyć duże, to były takie okręgi. Obydwa były przy ulicy. Jeden stał tam, gdzie obecnie jest ambasada niemiecka. A drugi prawie na końcu tej uliczki. I to były zbiorniki na wodę, przeciwpożarowe. Ten jeden był pęknięty. Ten drugi nie i myśmy w tym drugim się kąpali. Woda była zawsze zimna jak jasna cholera. Myśmy się tam w nim kąpali, potem on zaczął się zasypywać jakimś śmieciem i w końcu zniknął. Nie pamiętam, w jaki sposób został rozebrany – wspomina Krzysztof Baumiller, mieszkaniec domku 10/2.
Każdy z parterowych domków usadowiony był na betonowej wylewce bez podpiwniczenia. Jedynie tuż przy wejściu, pod podłogą korytarza, znajdował się niewielki, głęboki na ok. 150 cm. schowek, w którym przechowywano węgiel.
Wozak przywoził węgiel na całą zimę. Była klapa w przedpokoju przez którą najpierw ten węgiel był wrzucany i potem przez całą zimę wydłubywany wiaderkiem – do ogrzewania i do palenia w kuchni – relacjonuje mieszkaniec domku 3/8
Domki były zelektryfikowane i skanalizowane, posiadały bieżącą tylko zimną wodę. Ogrzewanie zapewniały piece kaflowe. Od lat siedemdziesiątych mieszkańcy ogrzewali domki głównie przy pomocy energii elektrycznej, zaś po 2000 roku, w niektórych domkach zainstalowano ogrzewanie kominkowe.
W pierwszych latach na terenie osiedla funkcjonowała świetlica. Od początku istniały też szkoła i przedszkole. Najbliższy sklep znajdował się przy ul. Wiejskiej.
Tekst: Daniel Kunecki
Byliśmy tutaj jedynymi mieszkańcami. Było to zanim jeszcze oddano do użytku pierwszy domek fiński, wczesną wiosną 1945 roku – wspomina reżyser Marian Marzyński, który wprowadził się na Jazdów w wieku lat dziewięciu. Jego ojciec, Daniel Marzyński, był kierownikiem budowy domków fińskich. Matka również nie musiała opuszczać Jazdowa udając się do pracy. Pracowała w istniejącym do dziś, ceglanym budynku po drugiej stronie ulicy. W tym budynku były biura SPB – Społecznego Przedsiębiorstwa Budowalnego, które właśnie zatrudniało robotników tutej i matka była tam księgową i sporządzała tak zwane listy płacy kopiowym ołówkiem nocami całymi.
Pionierzy z „wariatkowa”
Zamieszkali w „wariatkowie” tj. w budynku, gdzie przed wojną mieścił się odział psychiatryczny Szpitala Ujazdowskiego. To było nasze pierwsze mieszkanie – opowiada Marzyński. Zanim pierwszy domek został zbudowany to tam były takie prymitywne mieszkania i myśmy tam z rodziną mieszkali. To było pierwsze. Ludzie, którzy przyszli tutaj budować domki musieli gdzieś mieszkać.
Ruskie fińskie domki
W kwietniu 1945 roku teren Jazdowa przypominał wielkie składowisko materiałów budowlanych. Przyjechały elementy domków, pochodzących z Finlandii. Już w 1945 roku to się nazywało domki fińskie. Nikt jednak nie wiedział dlaczego i o co chodzi. Tym bardziej, że cały teren był upszczony ciężarówkami armii sowieckiej z żołnierzami rosyjskimi, którzy przywozili te domki z Dworca Gdańskiego – tłumaczy mój rozmówca. Domki otrzymywał Związek Radziecki w ramach reparacji wojennych od Finlandii. Następnie Rosjanie przekazali narodowi polskiemu te domki jako pierwszy dar od przyjaciół – wyjaśnia Marian Marzyński. Drugim darem był Pałac Kultury i Nauki.
Najmilsze wspomnienia
Domek Marzyńskich wybudowano jako jeden z pierwszych. Stał pod adresem Górnośląska 45 przez 1 (pierwsza kolonia) przez 6 (numer domku w kolonii). Obecnie w tym miejscu jest parking na terenie ambasady niemieckiej. Mieszkałem tam przez wszystkie lata od 1945 roku do 1969, do emigracji marcowej – podsumowuje pan Marian. Z trzydziestu trzech lat, kiedy to mieszkał w Polsce, dwadzieścia cztery spędził na Jazdowie, z którym czuje się związany po dziś dzień. W jednym ze swoich późniejszych filmów dokumentalnych „Powrót do Polski” umieścił scenę, w której po latach wchodzi z córką do rodzinnego domu. Mieszkając na Jazdowie rozpoczął pracę w Polskim Radiu w latach pięćdziesiątych, by w następnej dekadzie zasłynąć jako reporter telewizyjny i twórca programów TV, między innymi „Turnieju miast”, który w tym czasie cieszył się największą popularnością. W swoich wspomnieniach sprzed emigracji, Marian Marzyński najchętniej jednak przywołuje chłopców z Jazdowa, z którymi bawił się w dzieciństwie. Na przykład Franka Mleczkę, który jako syn pułkownika zabierał chłopaków na strzelanie z broni ojca w pobliskich ruinach Zamku Książąt Mazowieckich. Albo opowiada o tym, jak w miejscu gdzie przebiega Trasa Łazienkowska wraz z kolegami z osiedla podpatrywali i przepłaszali szukające intymności pary.
Jazdów odwiedza chętnie. Zagląda ciekawie przez furtkę jednego z domków. Wypytuje o dawnych przyjaciół. Docieka losów mieszkających tutaj do niedawna rodzin. Napotyka znajome twarze. Chociaż domku, ani pierwszej kolonii już nie ma jest to radosna i pełna ciepłych wspomnień wizyta.
Tekst: Daniel Kunecki
Relacje Mariana Marzyńskiego przeczytać można w obecnych na stronie tekstach pt. „Krawiec” i „Stragan”.
Przeczytaj też: http://blogi.newsweek.pl/Tekst/naluzie/540331,Domek-finski.html
Domek przy ul. Jazdów 3/5 na pierwszy rzut oka wyróżnia się z dwóch powodów: po pierwsze, jako jedyny na osiedlu jest biały, po drugie, jest obrośnięty imponujących rozmiarów bluszczem. Biały kolor domek zawdzięcza niezbyt urodziwemu obłożeniu z supremy, którą został docieplony jeszcze przez pierwszych lokatorów, a więc na pewno przed rokiem 1985. Natomiast pnącza, zarastające domek, a przede wszystkim jego zachodnią ścianę od strony ogrodu, to podobno jest drugi co do wielkości bluszcz swobodnie rosnący w Warszawie.
Bluszcz
Na temat tego bluszczu powstały ze dwie prace magisterskie na SGGW – opowiada, niemieszkający już na Jazdowie, ostatni gospodarz tego miejsca. Wiem, że przychodziła pani, która dokonywała systematycznych pomiarów tego bluszczu, mierzyła go i cmokała z zachwytu. W każdym bądź razie, bluszcz był potworny, bo przez wszystkie szpary wnikał nam do środka – dodaje rozmówca, po czym zastrzega: myśmy go bardzo pielęgnowali. Oczywiście, trzeba go było trochę przycinać, bo inaczej w środku robiło się za ciemno. Mieliśmy prześmieszną historię, bo ten bluszcz wchodził do domu i na werandzie na przykład, gałązki miały zupełnie fajne zielone liście, a w łazience nie, ponieważ było ciemno, ale jak żeśmy rury przykrywali, to sztucznymi gałązkami bluszczu jakoś tam się je umaiło. I kiedyś ktoś do nas przyszedł i mówi: och, jaki macie piękny bluszcz, to ten bluszcz do domu wchodzi? My mówimy: to sztuczny. No to poszedł do drugiego pomieszczenia i pyta: tutaj też macie sztuczny bluszcz? Nie, to jest już prawdziwy bluszcz. Także nikt nie wiedział, który bluszcz jest sztuczny, który jest prawdziwy. W każdym razie, ten bluszcz jest bardzo piękny i właściwie powinien być uznany za pomnik przyrody – podsumowuje z dumą rozmówca. Podobno, wszelki bluszcz, obrastający okoliczne domki, pochodzi właśnie od tego pnącza.
Pierwsi mieszkańcy
Pierwszymi mieszkańcami domku pod numerem 3/5 była pięcioosobowa rodzina: małżeństwo z dwójką dzieci i matka pana domu, z zawodu lekarz weterynarii. Dzieci przychodziły na świat w czasie, gdy ich rodzice mieszkali już na osiedlu fińskich domków. Narodziny każdego z nich zostały uczczone zasadzeniem topoli pod domem. Jedna z nich, posadzona od strony ulicy Jazdów, rośnie do dziś. Drugiej, tej która rosła za domkiem, już nie ma, podobno spróchniała. Dzieci dorosły i opuściły rodzinny dom. Rodzice, którzy zostali sami, z czasem zaczęli podupadać na zdrowiu, a w związku z tym, mieć liczne problemy z pracami ogrodowymi, odśnieżaniem itp. Postanowili zamienić domek fiński na mieszkanie – mniejsze, ale i mniej wymagające. Zamienili się z sąsiadami swoich dzieci.
Wnętrze domku, który zostawiali, za ich bytności na Jazdowie nie uległo większym zmianom: trzy pokoje, kuchnia i mała łazienka, która powstała z połączenia toalety i spiżarni. Jedynie na poddaszu domku, jego pierwsi gospodarze wydzielili maleńki pokoik z wychodzącym na południe oknem w ścianie szczytowej. Pokój ten był przeznaczony dla jednego z dzieci. Na zewnątrz budynek został powiększony o przybudówki: przeszkloną werandę od strony ogrodu i pomieszczenie gospodarcze, które przez pewien czas pełniło funkcję kurnika. Najbliższy sąsiad do dziś wspomina, jak w latach 70. wrócił na Jazdów po dłuższej nieobecności w kraju i ze zdumieniem odkrył, że rano budzi go pianie koguta.
Zmiany
Wiosną 1985 r. nastali nowi mieszkańcy. Przywieźli swoje meble, bibeloty oraz świeże spojrzenie na czterdziestoletni już wówczas domek i nowe pomysły na jego aranżację. Zamieszkali tylko we dwoje: ona – artystka i projektantka, on – historyk sztuki. Ponieważ żona moja jest plastykiem dostaliśmy dwa przydziały: część, czyli dwa pokoje, na mieszkanie a jeden pokoik – na pracownię. Osobno wtedy przysługiwało plastykom w lokalach mieszkalnych tzw. jedno M na pracownię – tłumaczy drugi gospodarz domku. Tylko dzięki tej pracowni, dwuosobowej rodzinie przyznano trzypokojowy domek.
Domek, do którego przyszło im się wprowadzić, mój rozmówca wspomina jako zdewastowany czy wręcz na wpół zrujnowany. Trzeba było przeprowadzić kapitalny remont, przy którym zresztą było bardzo wesoło, bo myśmy ten remont przeprowadzili na zasadzie długo trwającej parapetówki: siłami przyjaciół i znajomych. Bardzo to było urocze, trochę męczące, ale byliśmy znacznie młodsi wtedy, więc wszystko to jakoś udało się zrobić.
Na czym polegały te zmiany?
Przede wszystkim zmieniliśmy troszeczkę układ, w tym sensie, że w naszym pojęciu było za dużo drzwi – opowiada drugi najemca tego domku – tam były takie szerokie skrzydła drzwiowe, bardzo niepraktyczne, więc myśmy dwoje drzwi w ogóle zlikwidowali i zostawiliśmy przejścia otwarte, a jedne drzwi zrobiliśmy takie harmonijkowe, żeby można było je zamknąć. Przy czym udało się zrobić to tak, że można było chodzić wkoło domu jakby, wkoło komina, wszystkie pomieszczenia były otwarte i stąd sprawiało to wrażenie, że jest znacznie większe niż jest.
Do domku wchodziło się od strony ogrodu. Gospodarz szczegółowo opisuje rozkład mieszkania : była sioneczka z drabiną na górę, potem była kuchenka po lewej i na wprost przejście. Pomieszczenie na poddaszu, za czasów drugich gospodarzy nie było używane na co dzień. Służyło raczej jako stryszek i garderoba. Ponieważ między kuchnią i pracownią wyrzuciliśmy drzwi, zrobiliśmy taki aneks jadalny. A pracownia? Właściwie to było to to największe pomieszczenie, które jak trzeba było to było pracownią, a jak trzeba było zamieniało się w salon. Tylko ten malutki pokoik od ulicy był wydzielony, można było zamknąć drzwi i się wyciszyć. Tam mieliśmy bibliotekę, biurko do pracy, potem telewizor stał. A w pracowni były wielkie stoły, które można było rozkładać i składać. Pod tapczanem, zamiast skrzyni na pościel, zrobiliśmy płaskie szuflady na dużego formatu arkusze papieru. Jak byli goście to była kanapa, jak trzeba było to ktoś mógł się przespać. Także było to dość funkcjonalnie zrobione. Poza tym, wcześniej ściany były ocieplane jakimiś takimi płytkami, a myśmy to wszystko wywalili. Część ścian została doczyszczona, a to było bardzo dobre drewno, część wybiliśmy materiałem i to był taki żakard lniany. Bardzo to fajnie wyglądało. Te nieistniejące już wnętrza, lokatorzy uwiecznili na zdjęciach. Zawodowy nawyk pana domu do sporządzania dokumentacji sprawił, że domek 3/5, chyba jako jedyny na osiedlu Jazdów został tak dokładnie obfotografowany. Zdjęcia przedstawiają stan poszczególnych pomieszczeń i zakamarków przed remontem i po jego zakończeniu.
Całe życie w krzakach
Historyk sztuki, który zamieszkał w domku 3/5 zawodowo zajmował się zabytkowymi parkami i ogrodami. Przez pewien czas pracował w Łazienkach, dosłownie kilka kroków od domu. Po pracy był raczej spragniony miasta niż zieleni. Dziś śmieje się, że ze względu na charakter swojej pracy i miejsce zamieszkania całe życie spędzał w krzakach. To przede wszystkim żona cieszyła się z posiadania ogródka. W pierwszych latach po przeprowadzce hodowała w nim maliny, pozostałe jeszcze po poprzednikach i pomidory, ale bardzo prędko zrezygnowała z tych upraw na rzecz kwiatów i iglaków. Były więc bujne floksy, cis i jałowce. Ogród służył głównie rekreacji. Urządziliśmy sobie taki kącik przed domem, z werandy wychodzący – opowiada gospodarz – przywieźliśmy z lasu jałowce, starannie obwiązane wstążeczką, bo jałowiec można przesadzać, tylko ważne jest, żeby nie zmieniać kierunków. W związku z tym, jak w lesie rósł w kierunku północnym, to trzeba przesadzić w tym samym kierunku, tak przynajmniej się mówi. Te jałowce fantastycznie się nam przyjęły, kilka metrów miały, ale ostatniej zimy, pod naporem śniegu, kilka z nich się złamało. Istnieją jeszcze, tylko że pokrzywione. Przy czym niestety, w pewnym momencie doszły korzeniami do fundamentów budynków szpitalnych, bo tam wcześniej były pawilony szpitalne, i po prostu już było dla nich za dużo wapna. Przestały rosnąć. Były bardzo słabe.
Z roślin jadalnych do końca zostały jabłonie, które nowi mieszkańcy, wprowadzając się wiosną 1985 r., zobaczyli w pełni kwitnienia. Zastaliśmy dwie jabłonki: papierówkę i jakąś taką późną odmianę, a la reneta. Te dwie jabłonie, bardzo pięknie kwitły i raz na dwa lata rodziły owoce. To było czyste szaleństwo, bośmy nie wiedzieli co robić z jabłkami – wspomina ostatni najemca domku.
Ze zwierząt pamięta liczne ptaki: wilgi, kraski a nawet bażanty. Przychodziły też oczywiście jeże, pożywić się przy kociej misce, a raz była jakaś awaria wodociągowa tak, że zrobił się taki mały stawek w końcu naszej działeczki i tam nawet zaskroniec był.
Ekspansja bluszczu
Od 2012 roku, domek fiński pod adresem Jazdów 3/5 pozostaje niezamieszkały. Drudzy gospodarze opuścili go z tych samych względów, co pierwsi przed trzydziestu laty. Mimo przywiązania i sentymentu do miejsca, zdecydowali się na przeprowadzkę. Już z każdym rokiem trudniej nosić węgiel, palić w piecu… Poza tym, koszty utrzymania szalenie wzrosły, chociażby ze względu na ogromny wzrost kosztu energii elektrycznej. Z emerytury trudno pogodzić wszystko. Oprócz kosztów chciałoby się jeszcze kilka złotych na życie zostawić, także to zaczęło być już zbyt kosztowne – tłumaczy swoją decyzję mój rozmówca.
Domek stoi pusty. Bluszcz czuje się świetnie. Nieprzycinany i nieposkramiany przez człowieka, rozrasta się i kwitnie, zakrywając coraz większe fragmenty domku, zarasta okna i dach. Gdyby tak dać mu jeszcze kilka lat, pewnie pokryłby cały niewielki budynek, który oddano mu we władanie. Zielony zimą i latem, pozwoliłby już tylko domyślać się jak wygląda domek fiński przy ulicy Jazdów 3/5.
Tekst: Malgorzata Kunecka
Domek oznaczony numerem 3/6 stoi na samym końcu ulicy Jazdów. Kilkanaście metrów dalej przebiega Trasa Łazienkowska. Zanim rozpoczęto jej budowę, pod koniec lat sześćdziesiątych, stały tu obok jeszcze dwa domki, a na pustym dziś placu po drugiej stronie ulicy było ich aż osiem. Wszystkie zostały rozebrane, kiedy przygotowywano teren pod budowę Trasy. Domkowi numer 3/6 udało się przetrwać, co więcej, przypadł mu w udziale kawałek ogródka sąsiedniego, rozebranego wtedy drewniaka, poprawił się też widok z okna.
Z wieżowca do fińskiego domku
Pierwszymi mieszkańcami tego domku byli państwo Grabowscy. Jan Grabowski był architektem, pracował w Biurze Odbudowy Stolicy. Razem ze Stanisławem Jankowskim projektował m.in. gmach Ministerstwa Rolnictwa i Trasę W-Z. Mieli bardzo przyjemny domek, mnóstwo bibelotów – wspomina profesor Janusz Wałaszewski, obecny gospodarz, który pamięta domek z czasów, gdy mieszkali w nim pierwsi lokatorzy. Oni mieli to wszystko urządzone z pomysłem i z takim zmysłem estetycznym i bardzo tutaj mieli przyjemnie, aczkolwiek, nie da się ukryć, że były trzy piece.
Te piece były jednym z głównych powodów, dla których małżeństwo Grabowskich zdecydowało się wyprowadzić z Jazdowa. W latach sześćdziesiątych, podobnie jak wielu pierwszych mieszkańców państwo Grabowscy byli już zmęczeni mieszkaniem w fińskim domku – coraz starsi i bardziej schorowani, marzyli o mieszkaniu, w którym nie będą musieli palic w piecu, odśnieżać i wykonywać innych, podobnych prac. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym czasie znajomy ich córki, Joanny, dostał nowe mieszkanie w bloku przy ul. Bagno, w samym centrum Warszawy, u zbiegu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Tym znajomym był młody lekarz, Janusz Wałaszewski.
Ja złożyłem tam tylko rzeczy, które miałem, bo musiałem opuścić swoje poprzednie mieszkanie. Tam dostałem większe, spółdzielcze i po prostu zacząłem szukać innych możliwości – opowiada dziś profesor Janusz Wałaszewski. Mi się wtedy urodził syn. Na Bagnie miałem mieszkanie na trzynastym piętrze i stąd się pojawili ci państwo – Bagno było akurat, bo ich przyjaciele też się tam przenieśli.
W ten sposób dokonano zamiany korzystnej dla obu stron.
Kominek i złote rybki
Domek, do którego pod koniec lat sześćdziesiątych wprowadzili się nowi lokatorzy był typowy – wcześniej nie zmieniono nic w jego kształcie i układzie pomieszczeń. Profesor Wałaszewski mówi, że poprzednicy poruszali się, w tej substancji, która była oryginalna. Taką małą wannę wstawili, krótką, w coś, co było właściwie składzikiem w tym domu. Szczęśliwie, jak ja tutaj nastałem to już tak zwane etażne ogrzewanie zrobiłem. Rozebrałem te piece, tutaj wstawili mi taki piec z grzewnicą, trzy kaloryfery i w pewnym momencie, w zimie stulecia, to było to najcieplejsze miejsce w Warszawie – śmieje się profesor. Kilka lat temu po raz drugi zmienił ogrzewanie w domku –tym razem na kominkowe. Przestrzeń wewnątrz domku znacznie się powiększyła już po wymontowaniu pieców, ponadto nowi gospodarze pootwierali pomieszczenia pozbywając się niektórych drzwi, a z czasem dobudowali jeden pokój i werandę.
W związku z tym, że ta skarpa się obsuwa to też domek w pewnym momencie bardzo się przekrzywił i jest krzywy nadal. Był moment, że mąż w czasie remontu podnosił go żeby po prostu go trochę wyprostować. On jest krzywy nadal, ale wtedy był bardzo – opowiada gospodyni. Jak się okazuje, pozbawiony fundamentów domek fiński można podnieść przy pomocy lewarka.
Urok tego miejsca polega między innymi na tym, że bez przerwy coś trzeba robić – mówi gospodarz. Ciągle trzeba albo wbić albo wyciągnąć gwóźdź, albo coś zawiesić. Jak nie rynna to kawałek dachu a jak nie kawałek dachu to kawałek okna i tak bez przerwy –potwierdza żona. Ewa Wałaszewska przez lata stworzyła piękny ogród wokół domku. Poza wieloma roślinami jest w nim też oczko wodne, w którym zawsze pływały złote rybki. Były też drzewa owocowe: mieliśmy wspaniałe czereśnie, mieliśmy morele. Trochę to było sporną sprawą bo np. czereśnia taka rosła tutaj i w ogóle nikt nie rościł sobie do tego pretensji, ale zawsze sąsiadka, taka starsza pani, weterynarz, pomawiała nas, że te szpaki, które dziobią czereśnie, plują pestkami na ich stronę – wspomina ze śmiechem Janusz Wałaszewski.
Rok 2013 był pierwszym rokiem bez rybek. Rośliny też nie były tak starannie pielęgnowane jak zazwyczaj. W obliczu widma likwidacji domków i całego osiedla, pani Ewa, podobnie jak kilkoro innych sąsiadów, straciła zapał do pracy w ogrodzie.
Sąsiadka Trasa
Niedługo po przeprowadzce na Jazdów, Janusz Wałaszewski dowiedział się, że rusza budowa Trasy Łazienkowskiej. Wbrew pozorom Trasa nigdy nie stanowiła dla mieszkańców domku problemu.
Ja tak lubię ten domek, że w ogóle mi to nie przeszkadzało – mówi profesor. Znaczy, trochę byłem niezadowolony, ale krótko mówiąc: nie była to dla mnie tragedia. Po prostu zmieniło się wszystko wokół, ponieważ wcześniej z tamtej strony ulicy były domki. Tutaj jak było budowane osiedle to polegało na tym, że były z tej strony domki i z tamtej strony domki. Także była ulica i ja tutaj zostałem się na końcu, tamte domki rozebrali i już było zupełnie inaczej, zresztą szczęśliwie bardzo mi to odpowiadało, bo miałem lepszą perspektywę.
Zdaniem Ewy Wałaszewskiej to kwestia przyzwyczajenia. To jest niezwykłe – zauważa, że wszyscy mówią: „Jezus Maria, jak tu głośno”, jak tu czasem w ogródku się siedzi, a my tego nie słyszymy. Ja pamiętam, że był kiedyś taki rok, że w lecie, zamknięto na weekend właśnie Trasę Łazienkowską, bo były jakieś tam roboty i pamiętam, że obudziła mnie rano potworna cisza. To było niesamowite: to była boląca cisza i to jedyne co pamiętam, czyli rzeczywiście: jakby zatrzymać ruch, to trochę inaczej by było.
Jednak mimo sąsiedztwa Trasy, mieszkańcy domku odpoczywają w ogrodzie. Rzadko wyjeżdżają i to nie ze względu na brak możliwości. Ja właściwie w ogóle nie czuję potrzeby, najchętniej bym siedziała tutaj –podkreśla pani Ewa, a jej mąż dodaje: to jest bardzo, że tak powiem wiążące, bo człowiek bardzo się do tego przyzwyczaja. Ja oczywiście w swojej przeszłości nie mam dziesięciu mieszkań, no ale parę domów musiałem zmienić i to jest najlepszy. On teraz nieoczekiwanie nabrał wartości dla ludzi, którzy sobie uzmysłowili „co oni tam w tych domkach widzą, ci co mieszkają”.
Tekst: Małgorzata Kunecka
Prabotanik
Tadeusz Gorczyński chciał koniecznie mieć dom z ogrodem. Po wojnie nie miał się gdzie podziać, ponieważ kamienicę, w której mieszkał z rodziną w czasie okupacji, zniszczyła bomba lotnicza. Gorczyński był botanikiem i upierał się, że przyszłe lokum musi być miejscem otoczonym zielenią, najlepiej takim, gdzie będzie mógł coś posadzić. Propozycja zamieszkania w jednym z dopiero co wybudowanych domków na Jazdowie przyszła w czasie, kiedy okazało się, że rodzina nie może już dłużej przebywać w opuszczonym po powstaniu mieszkaniu, ponieważ wrócili jego właściciele.
Domek na Jazdowie był dla Gorczyńskich (żona, Jadwiga, również była botanikiem) rozwiązaniem doskonałym, idealnie wpisującym się w potrzeby. Tym bardziej, że Tadeusz, jako pracownik BOS-u, odpowiadał za remanent zieleni w powojennej w stolicy i planowanie tej zieleni. Wspólnie z kolegami odbudowywał pobliski ogród botaniczny. Ponoć praszczur Gorczyńskiego był ogrodnikiem w Łazienkach Królewskich.
Dużo się tutaj działo – opowiada mieszkająca obecnie w domku wnuczka prof. Gorczyńskiego, Agata Wiktorowicz. Dziadkowie wprowadzając się mieli troje dzieci. Po kilku latach ten sześćdziesięcioparometrowy domek zamieszkiwało na stałe już dziewięć osób. Byli to dziadkowie, szóstka dzieci i gosposia. I czasem jeszcze ktoś, jak przyjechał z rodziny na przykład – dodaje pani Agata. Miejsca na łóżka nie było. Łóżka, właściwie takie polówki, były rozstawiane na noc i składane z powrotem na dzień, żeby dało się przejść przez domek. Nie było prysznica. Była tylko toaleta plus zimna woda w kuchni. Jeden kran w ubikacji, i jeden zlewozmywak w kuchni. Funkcję łazienki pełniła łaźnia w dawnym budynku kostnicy – opisuje.
Imprezy pinga-pinga
Duża część życia towarzyskiego, zarówno dziecięcego jak i dorosłego, toczyła się na zewnątrz. Dziadek, który starał się zasadzić jakieś ciekawe rośliny na Jazdowie (np. starannie wyselekcjonowane szczepy drzew owocowych), zapraszał do ogródka studentów na zaliczenia przedmiotów.
Profesorowie ciągnęli na nalewki dziadka, który jako botanik doskonale wiedział co i czym należy zalać, żeby było smaczne – dopowiada Daniel Wiktorowicz. Jednym z żartów dziadka była nalewka „pinga-pinga”, którą raczył swoich gości. Był to tak naprawdę stary, zjełczały orzech kokosowy, którego dziadek zalewał spirytusem. Tak przygotowanym napojem raczył swoich gości mówiąc, że jest to osławiona nalewka na orzechu kokosowym „pinga-pinga”. Goście pili, krzywili się, i chwalili egzotyczny napój – relacjonuje Daniel Wiktorowicz.
Życie tutaj, u dziadków, było bujne. Były imprezy pod wisienką, panowie odpoczywali w cieniu krzaków. Ale my mamy spokojne – podsumowuje Agata Wiktorowicz. Wnuczka prof. Gorczyńskiego na Jazdowie zamieszkała pod koniec lat osiemdziesiątych. Pomagała w codziennych obowiązkach coraz bardziej potrzebującej tego wsparcia babci, która miała bardzo słaby wzrok, ale nie używała okularów bo uważała, że to psuje urodę.
Wszelkie okazje, takie jak urodziny czy imieniny świętowano na Jazdowie raczej w dużym gronie. Goście przychodzili o różnych porach złożyć życzenia, a czasem żeby po prostu posiedzieć wspólnie przy herbacie czy ciastku. Życie towarzysko-sąsiedzkie na osiedlu domków fińskich należało raczej do tych aktywnych i bogatych w różne wydarzenia. Cały czas to żyło – mówi Agata Wiktorowicz.
Celtycki krąg
Najwięcej gości gromadziły oczywiście wesela, które tutaj urządzano. W domku 3/8 wesel odbyło się co najmniej trzy: mamy Agaty, jej siostry, no i samej Agaty. Daniel tak wspomina ich wesele: Po części oficjalnej na starówce zjechała tutaj rodzina. A tydzień później odbyło się tutaj wesele dla znajomych z całej Polski: od Szczecina, po Kraków, Wrocław, Białystok i okolice. Zjechało się tutaj ponad 60 osób. Nie wszyscy zmieścili się do domku, więc zrobiła się tutaj impreza bardziej ogrodowa. To był początek października i trafiła się nam pogoda, więc impreza rozlała się na całą okolicę. Do domku wepchnęło się maksymalnie z pięćdziesiąt osób żeby zaśpiewać nam ”Sto lat”. Do dziś zastanawiamy się, dlaczego podłoga to wytrzymała zamiast się zapaść.
Ostatnimi nowożeńcami jacy zawitali na osiedle domków fińskich i świętowali w ogrodzie tego domku byli jednak celtyccy neopoganie.
Znajomi stwierdzili, że mamy tak piękny ogród, że absolutnie tutaj chcieliby wziąć tutaj tą część druidzką. Powiedzieliśmy: proszę, nie ma sprawy – kamienie mam, ogród jest, zapraszam. Wiązała się z tym konieczność zrobienia kręgu druidzkiego. No i stoi sobie, taki może nieduży, malutki. Do menhirów ma się nijak. Ale zjechali się tutaj ludzie z całej Europy. – relacjonuje Daniel Wiktorowicz. Nie była to jednak jakaś krwawa, mroczna czy spektakularna impreza. Zasadniczo jest to postanie nad tymi kamieniami, pokiwanie trochę głową, sypnięcie kaszą i polanie miodem czy też piwem największego kamienia – opowiada Daniel. Tajemniczy kamienny krąg stoi po dziś dzień w ogrodzie domku 3/8. W okresie najbujniejszej wegetacji niewtajemniczonym trudno go dojrzeć ponieważ skrywa go trawa.
Okres godowy
Ten domek i jego otoczenie co jakiś czas zaskakują swoich mieszkańców i pozwalają odkrywać się na no. Największe pokłady niespodzianek drzemią pod podłogą i w piwnicy. Daniel Wiktorowicz do dziś wspomina jak w piwniczce odkrył w dużym aptecznym słoju nalewkę dziadka sprzed co najmniej trzydziestu lat. Jej smak określił chyba jako anielski, wspominał też o łagodnie rozchodzącym się po całym ciele cieple. Innym znaleziskiem był oblepiony woskiem garnek, jaki pozostał po jednym z wieczorów panieńskich wróżb.
Z kolei na strychu w pewne letnie popołudnie odnaleziony został testament praprzodkini, pochodzący z XIX wieku. Światło dzienne ujrzały również zdjęcia wykonane na szklanej kliszy, a na jednym z nich pradziadek, który został wyklęty przez rodzinę i pozbawiony majątku z powodu mezaliansu jaki popełnił.
Swego czasu przydomowy ogródek odwiedzała para zakochanych kaczek, które przylatywały regularnie o 8:30.
Innymi miłymi i oczekiwanymi gośćmi są jeżyki i ich mama, szczelnie wypełniające miskę, w której pozostawiono dla nich jedzenie.
Jedną z ulubionych dziecięcych rozrywek jest poszukiwanie wśród kłód i kamieni traszek w celu przeniesienia, ewentualnie wypłoszenia tych małych płazów, aby uchronić je przed zdeptaniem podczas grillowych spotkań. Mają biało-pomarańczowe, nakrapiane brzuszki i złote ślepka i wyglądają prześlicznie – opisuje małe stworzenia Daniel Wiktorowicz. Jak mają okres godowy to mają grzebień na grzbiecie. Moje dzieci je uwielbiają – dopowiada.
Tekst: Daniel Kunecki
Ukryty między żywopłotami, daleko nawet od bocznej alejki, stoi domek numer 3/9. Jest to jeden z niewielu domków na Jazdowie zajmowany od początku do teraz przez jedną rodzinę. Inżynier Sommer, ojciec pani Marii, obecnej lokatorki domku, pracował dla Biura Odbudowy Stolicy. Wraz z rodziną – żoną, matką i dwójką dzieci – wprowadził się na osiedle jako jeden z pierwszych. Mógł jeszcze sobie wybrać domek. Ze względu na wielkość rodziny zdecydował się na wersję z 3 pokojami i bez korytarza.
Plusy
Tutaj znalazł idealne miejsce do życia. Choć bardzo dużo pracował – sam utrzymywał powiększającą się rodzinę, a wkrótce urodziło się kolejnych dwoje dzieci, w tym obecna lokatorka – znajdował jeszcze czas na zajęcie się ogródkiem. Zawsze było dużo kwiatków – wymienia jego córka – ojciec posadził nawet parę krzaczków pomidorów, żeby mieć dla dzieci. Gruszka była wspaniała, klapsa, brzoskwinia, mirabelka – takie drzewka. Wyjeżdżaliśmy na dwa miesiące – wspomina jeszcze – pamiętam, jak ojciec nas wysyłał z mamą na wakacje nad morze, i tam nam przysyłał owoce w paczkach. Bo nas nie było tu, a były owoce…
Ojciec był zachwycony tym ogródkiem. Pracował umysłowo, projektował, a uwielbiał tu przychodzić, zjeść obiad i wyjść, coś tam robić w ogródku. Bardzo to lubił. Odprężał się psychicznie.
Dla Marii Jazdów ma również mnóstwo plusów. Zielono, komfortowo, mogę sobie w koszuli nocnej i na bosaka wychodzić rano do ogródka i jeść śniadanie. Poza tym dookoła są parki: jest Park Ujazdowski, Agrykola, to jest park mojego dzieciństwa, gdzie się zjeżdżało na sankach, no i cudowna okolica. Centrum Sztuki Współczesnej – kiedyś pamiętam, jak to były ruiny. Na ruinach Zamku Ujazdowskiego bawiliśmy się z dziećmi.
Tutaj też chodziła do szkoły podstawowej – najpierw w ceglanym, poszpitalnym budynku na terenie osiedla, potem przeniesioną do obecnego liceum Batorego.
Minusy
Któregoś dnia, jakoś w latach 60., odwiedził ojca Stanisław Jankowski, znany architekt, współpracownik z BOS-u.
Przyszedł tutaj do domku, do moich rodziców –wspomina córka – i pytał: „Panie inżynierze, czy pan by chciał lepsze mieszkanie, z wygodami? Czy pan by na to poszedł?”. A ojciec właśnie na to się nie zdecydował.
Urokami tego miejsca mniej zachwycona była matka. Nie pracowała – zajmowała się dziećmi i prowadziła dom. Przyzwyczajona do komfortowych warunków sprzed wojny, męczyła się codziennym paleniem węglem, gotowaniem na kuchni węglowej, myciem się w balii. Przez pewien czas, kiedy dzieci były małe, zatrudniali gosposię, która pomagała zająć się domem.
Mama miała do ojca później pretensje o tę odmowę, że się musiała męczyć, że trzeba było w piecach palić, że zimą, jak były, a były srogie zimy, trzeba było bardzo wcześnie wstawać, no w każdym razie nie było tak lekko.
Pamiętam też, że nie było łazienki, tylko ubikacja, toaleta. W toalecie było bardzo zimno, więc tata podgrzewał takim grzejnikiem, słoneczkiem.
Ciężkie warunki w fińskim domku po wojnie kontrastowały z wcześniejszym dobrobytem. Przed wojną rodzice obecnej lokatorki mieli piękne mieszkanie na Pilickiej, na Mokotowie. Rodzina Sommerów, która przybyła do Warszawy w XIX wieku z Niemiec, znana była w przedwojennej stolicy. Sommerowie prowadzili składy win na Powiślu i popularną winiarnię w Śródmieściu. W salonie domku 3/9 sporo jest jeszcze pamiątek po przodkach, a ścianę zdobi wspaniały, olejny portret prababki.
Zmiany
W latach 70. rodzeństwo zaczęło opuszczać rodzinne gniazdo – siostry wyszły za mąż, brat wyjechał za granicę. Wkrótce także zmarł ojciec – nagle, w swoim ukochanym ogrodzie. Maria została i opiekowała się ciężko chorą matką.
Za jej rządów pod numerem 3/9 zmieniło się najwięcej. Ojciec wolał żyć skromnie i oszczędnie. Wymienił tylko piece węglowe na elektryczne. Córka rozbudowała łazienkę. Wcześniej była ona tak mała, że mogła pomieścić tylko ubikację, teraz można było wstawić do niej małą wannę. Zlikwidowała w tym celu maleńką spiżarnię, która mieściła się między kuchnią a ubikacją.
Podwyższyło to znacznie komfort życia. Czas jednak biegł nieubłaganie i wygrywał z materią domku. Tekturowe ocieplenie na ścianach przestało pełnić swą funkcję, aż wiatr hulał przez ściany, jak wspomina moja rozmówczyni. Trzeba było ocieplić dom styropianem, położyć na to kolejną warstwę drewna, wymienić okna. Na to ostatnie udało się wywalczyć od miasta skromne dofinansowanie. W pewnym momencie zaczęła zapadać się podłoga w salonie – konieczny był kolejny remont.
Na remonty przeznaczyła praktycznie całe swoje oszczędności. Przyjaciele i rodzina odradzali: Nie bądź głupia, nie wydawaj, bo to nie jest twoja własność, nie wiadomo, jak długo będziesz mieszkać!
No tak – odpowiadała – już tak mówią od tylu lat, że nas wyrzucą… Co chwilę mówią, że może będą likwidować. Ja nie będę w nieskończoność na to czekała. Bo jak ja mam tu mieszkać?
Chciałam kuchnię jeszcze tylko zrobić – wspomina – ale już wszyscy mi mówili: Nie rób nic! Już tu nic nie rób! No, i mieli rację, że nie wydałam pieniędzy na kuchnię. Tylko zostawiłam stare szafki, jest po prostu schludnie, czysto i tyle.
Pod koniec roku 2012 postanowiła złożyć wniosek o przyznanie innego mieszkania komunalnego. Wkrótce opuści domek, w którym spędziła całe swoje życie.
Mieszkało mi się, i mieszka, cudownie. I wielki żal, i bardzo się boję tej zmiany.
Tekst: Michał Głuszek
POCZĄTKI
Babcia Ziembicka, która zamieszkała tutaj jako pierwsza, domek dostała, ponieważ pracowała w BOS. Oboje z mężem ukończyli komunikację na Politechnice i projektowali drogi. Ci pierwsi lokatorzy, mając w pamięci, że domki w każdej chwili mogą być poddane rozbiórce starali się nie ponosić zbędnych kosztów i zrezygnowali z inwestowania w domek. Żona wnuka państwa Ziembickich, Maria Pieńkowska, wprowadzając się do domku 3/11 w połowie lat siedemdziesiątych, zastała więc wyposażenie odpowiadające standardom powojennym.
Jak ja się tutaj sprowadziłam, to przez kilka pierwszych miesięcy myłam się w misce. Bo była tylko terma pięciolitrowa. Pamiętam jak w zimie, na kuchni węglowej, gotowało si ę duże kotły z wodą i wtedy mogła być wielka kąpiel – wspomina Maria Pieńkowska. W piecach się paliło węglem, więc przyjeżdżali wozacy i zrzucali parę ton węgla do piwnicy, która jest tutaj, w domku. Właz do piwnicy jest w przedpokoju. Można sobie wyobrazić, jak to wnętrze wyglądało po wrzuceniu paru ton węgla. Oczywiście zawsze przyjeżdżali kompletnie pijani i oszukiwali, bo to nie była nigdy tona tylko mniej. Trzeba było się z nimi chandryczyć. Jak dostali „w łapę” to przywieźli prawdziwy węgiel, a nie miał węglowy. Paliliśmy w piecach i jak wracaliśmy po piątej z uczelni to zimno było tak, że trzeba było siedzieć w kożuchu i szybko rozpalać w piecu. Rozpalenie nie zawsze bywa proste. W czasach, kiedy środki ułatwiające rozniecenie grilla czy kominka w sklepach po prostu nie istniały każdy starał się wypracować własne metody. Pani Maria „wynalazła” rozniecanie ognia przy pomocy pasty do podłogi. Zawsze miałam z rozpaleniem kłopoty, więc kupowałam duże ilości pasty do podłogi i po prostu szmatę moczyłam w tej paście. To była moja metoda na szybkie rozpalenie – wspomina.
MODERNIZACJE
Domek, pozbawiony poważniejszych remontów przez ponad 30 lat, domagał się napraw i unowocześnień. Nie był przecież bytem samodzielnym. Miał przede wszystkim służyć mieszkańcom i zaspokajać ich podstawowe potrzeby bytowe. Jedną z głównych sił popychających lokatorów ku modernizacji było pojawienie się nowych, wymagających lepszych niż zastane warunki mieszkańców – dzieci.
W 1982 roku miała urodzić się córka Kasia, więc adaptowaliśmy strych, gdzie zrobiliśmy dwa pokoiki. Kiedy Kasia miała 2 lata to dobudowaliśmy łazienkę bo trzeba jakoś żyć, prawda – relacjonuje Maria Pieńkowska. Wszelkie prace remontowe w tamtym czasie osadzone były w realiach PRL-u.
Łazienkę dobudowywali mi pracownicy, którzy wtedy remontowali Zamek Ujazdowski. Tam przychodzili do pracy, a tutaj zrobili wkop, wylali podmurówkę, zbudowali łazienkę wspomina pani Maria. Wszystkie hydrauliczne elementy, takie jak rurki czy złączki trzeba było zdobyć własnym staraniem. Używane elementy, bo w sumie tylko takie były dostępne, najłatwiej można było pozyskać na praskim Bazarze Różyckiego.
Wszystko było kombinowane i… no nie mówię, że kradzione, ale pamiętam, że jak załatwiałam wannę to za wannę, która kosztowała 4 tys. (taka kwota była na rachunku) zapłaciłam wtedy 18 tys. Przewieziona na dachu malucha wanna służy mieszkańcom domku 3/11 po dziś dzień.
Największych nakładów domek wymagał w zakresie termoizolacji. Tym bardziej, że zimą woda w rurze pod wanną bardzo często zamarzała. Tego typu awarie rozwiązywano wzywając na pomoc sąsiada, który przychodził z lut lampą, potrzymał parę minut, no i puszczało. Ale to było niebezpieczne, więc jakoś później te rury ociepliłam, owinęłam, piwnicę wyłożyłam styropianem dzięki czemu trochę mniej ciągnie od podłogi – relacjonuje pani Maria.
Właściwie od momentu wprowadzenia w 1976 roku mieszkańcy cały czas prowadzili walkę o to by życie w tym drewnianym budynku w jak najmniejszym stopniu było naznaczone codziennym zmaganiem się z niedogodnościami. W pierwszej kolejności zaadaptowano strych, potem dobudowano łazienkę, później powiększono kuchnię, która znowu wymagała przerobienia na mały pokój, kiedy dziecko był starsze. Na koniec postarano się o ocieplenie podłogi i dachu. Niektóre zastosowane rozwiązania po pewnym czasie okazywały się nieekonomiczne i wymagały dalszej modernizacji.
W połowie lat osiemdziesiątych dodaliśmy grzałki elektryczne do z pieców węglowych i zrobiliśmy takie piece akumulacyjne. No i to już był wtedy luksus. Jednak po dziesięciu latach za ogrzewanie energią elektryczną wychodziły jakieś horrendalne sumy. Rozebraliśmy więc piec i zrobiliśmy kominek na drewno z rozprowadzeniem na pokoje.
Starano się również zadbać o teren wokół domku. W tym celu na przykład przekopano ogródek. Pod cienką warstwą ziemi znajdował się na dobrą sprawę same cegły i gruz – pozostałości po jednym z pawilonów Szpitala Ujazdowskiego.
Facet, który kopał powiedział, że gdyby wiedział to by się nigdy tego nie podjął. Nawet coś mu dopłaciłam za to kopanie. Bo to wszystko tutaj na gruzie tutaj stało.
LUKSUSY
W latach osiemdziesiątych mieszkańcy Jazdowa borykali się z podobnymi trudnościami jak większość społeczeństwa, żyjącego w rzeczywistości ciągłego niedoboru podstawowych towarów i usług. Znamiona sukcesu miało w sobie pozyskanie ekipy remontowej, czy zakupienie podstawowych elementów wyposażenia. Nieco łatwiej było tylko z zaopatrzeniem w mięso, ponieważ osiedle domków fińskich regularnie odwiedzała około pięćdziesięcioletnia kobieta zwana przez wszystkich „cielęcinową”. Zaspokajała ona nie tylko potrzeby żywieniowe okolicznych mieszkańców, ale itakże ich zmysł estetyczny:
Całe pokoje były w skórach cielęcych. Bo ona jeszcze przynosiła nam skóry. To było nielegalne, bo jak zabijała cielaka to powinna go gdzieś tam teoretycznie oddawać i skórę też. Miałam chyba z pięć skór, podobnie jak wszystkie moje koleżanki, które też u pani cielęcinowej zamawiały te skóry z cielaków, takie biało-czarne. No i to było bardzo eleganckie. Takie były czasy. Nie wiem, czy bym teraz taką skórkę położyła. Ale wtedy to było przy fotelach kontikach, te skóry cielęce. W latach osiemdziesiątych no to rzeczywiście było super.
PRZYJACIELE
W domku 3/11 zawsze były psy. Pierwsza była bokserka, która miała 16 lat, później była rotwajlerka, którą ktoś ukradł. Poszukiwania przy pomocy jasnowidza niestety nie przyniosły rezultatu. Kolejnym pieskiem był dog niemiecki, a właściwie dożyca. Była ogromna. Jak stawała mi na ramionach to wystawała nad głowę. Mam nawet takie zdjęcie jak stoi na furtce i z pół metra ponad furtkę wystaje – wspomina właścicielka. Obecnym, czwartym już psim mieszkańcem domku 3/11 jest pies samurajów – Tosainu, dla przyjaciół Tosia.
Czeszę ją codziennie. Ona dostaje szału i warczy. Generalnie na wszystko warczy. Ale jak w odwiedziny przychodzi ktoś znajomy to przynosi misia i się wita – opowiada o pupilce pani Maria.
Tosia, podobnie jak każdy z domowników, ma swoje upodobania i słabości. W przypadku ważącej około 60 kilogramów Tosi jest to spanie na stole w czasie nieobecności domowników.
Ja to sobie tłumacze tak, że ona pilnuje domu i jak ona leży na tym stole to ona widzi wszystko – tłumaczy Tosię pani Maria.
Tak duży pies wydaje się być niezbędnym elementem wyposażenia domku fińskiego na osiedlu Jazdów ponieważ, jak mówią sami mieszkańcy: tak się człowiek czuje bezpieczniej. Nie tylko pilnuje domu. Ostrzega, kiedy w nocy na terenie osiedla dzieje się coś niepokojącego. Pozwala bezpiecznie obejść teren i sprawdzić, czy ktoś nie włamuje się do jednego z opuszczonych domków.
SŁABOŚCI
Wszyscy mieszkańcy tego domku ulegają pokusie gromadzenia. Najmłodszy, Andrzej w swej kolekcjonerskiej historii ma już na koncie m.in.: karty telefoniczne, stare aparaty fotograficzne, porzucone dyski twarde, z których starał się odzyskiwać dane. Kolekcja męża pani Marii już dawno temu przekroczyła liczbę trzystu brzytew. Z kolei pani Maria największym sentymentem darzy stare wagi: No, nie wiem jak kupiłam pierwszą wagę. Ale jak już kupiłam pierwsza wagę to kupiłam następną i nie wiem w jaki sposób, ale tych wag zrobiło się pięćdziesiąt parę. – opowiada. Inna kolekcja, to małe wizytowe torebki. Podobnie jak brzytwy i wagi stanowią niekonwencjonalną dekorację salonu. Czasem wydaje mi się, że te fińskie konstrukcje są bardziej gumowe niż drewniane.
Tekst: Daniel Kunecki
Pani Barbara Wrzesińska, wybitna aktorka teatralna i filmowa, lokatorka tego domku, chociaż niechętnie, zaczyna już myśleć o wyprowadzce. Co będzie w stanie zabrać ze sobą do nowego, z pewnością mniejszego mieszkania, które przydzieli jej miasto?
Wnętrze jest pełne pamiątek. Tu porcelanowy słonik, tam haft krzyżykowy przedstawiający dwa łabądki na stawie, który podarowała jej gosposia, suknie i kapelusze, które zostały po spektaklach teatralnych, cudowne, drewniane płaskorzeźby na okapie – pozostałość po szafie pewnego zakopiańskiego twórcy, w końcu i obrazki od wnuczka…
Śmietnisko osiedla
Zanim się tu wprowadziła w 1987 roku, wszystko wyglądało całkiem inaczej. Opuszczony przez jakieś dwa lata domek był praktycznie w ruinie.
Jeszcze ci stawiający te domki obijali je z zewnątrz, żeby było cieplej, taką płytą pilśniową i na to taki papier – szary, pakowy, gruby, który malowano na biało. No, było to dosyć paskudne. Bo białe domki są piękne, ale to był prymitywizm bez uroku. Zresztą kiedy dostałam ten domek, farba była już zmyta przez deszcze i śniegi. No, i te papiery – fruwały takie poprzyczepiane, podarte. Tak, że wyglądało to tragicznie.
A ogród?
To było śmietnisko osiedla, tu były jakieś miski, nocniki, bo nie było żadnego ogrodzenia i taka glina wyjeżdżona, rozjeżdżona jakimiś motocyklami, rowerami, samochodami. Takie śmietnisko.
Dozorca ponoć trzymał w domku miotły, ale jego stanem nie zawracał sobie głowy. Kiedy pani Barbara przyszła pierwszy raz obejrzeć swoje przyszłe mieszkanie, znalazła w piwnicy sedes i wannę – zapadły się przegniłe legary w łazience.
Mimo wszystko przez półtora roku starała się dostać przydział na domek. Jako matce wychowującej samotnie dwóch synów, a do tego artystce, przysługiwał jej większy metraż. Starania przyniosły dobry skutek, ale remont oczywiście musiała wykonać na własny koszt. Jak dziś wspomina, mogła za pieniądze włożone w niego przez dwa lata kupić wtedy przynajmniej kawalerkę.
W środku zachowała oryginalny układ, powiększyła tylko maleńką kuchnię, likwidując jedną ścianę. Zerwała tandetne obicie domku, trzeba było załatać dziury w ścianach, ocieplić domek, wymienić belki w podłodze, uporządkować ogródek. Musiała się też ogrodzić, bo:
Był tu żywopłot. Kawałki żywopłotu zostały. Zrobiłam według tego żywopłotu ogrodzenie, ponieważ ten remont musiałam zrobić na koszt własny. W tym czasie cement, cegły, jakieś kafle, tego wszystkiego się nie kupowało tylko zdobywało. I teraz, jak ja to zdobyłam, ten cement, taczkę – wszystko mi kradli! Do tego stopnia, że mi ukradli garnek z kapustą młodą na nóżce cielęcej i z koprem. Garnek, który wystawiłam, żeby mi przestygł, na noc pod drzwi. Taki żeliwny, pod szklaną, ciężką pokrywką. I razem z garnkiem to ukradli. Rozumie pan, kradli wszystko! Ukradli taczkę moją, pożyczyłam taczkę od sąsiadów. To ukradli i ich taczkę następnego dnia. Ukradli mi cały cement, ukradli mi kafle. Facet z kiblem na głowie szedł, z sedesem – ktoś go tu złapał z sąsiadów.
Ogród i psy-potwory
W końcu jednak udało się zakończyć remont, a pani Barbara zaczęła spełniać swoje marzenia o idealnym ogrodzie. Uwielbia połączenie błękitów i zieleni, więc z Anglii przywiozła pięknie kwitnące na niebiesko krzewy Caenothus. Niestety nie wytrzymały naszych zim, a że w Polsce brak jakoś niebieskich kwiatów, pomalowała na turkusowo ogrodowe meble z wikliny. Wyglądało to bajecznie, ale jeszcze piękniej się zrobiło, kiedy wiatr powalił wielki, wygięty jawor w ogrodzie. Z jego pnia powstał łuk, jakby brama, który pani Barbara obsadziła rdestem Auberta – szybko rosnącym i pięknie kwitnącym pnączem. Jak ludzie przechodzili – wspomina pani Barbara – stawali i mówili z zachwytem: Boże! Kto to tak pani pięknie urządził?!
Postanowiła mieć również psy. Duże psy. Basia wybrała psy, a psy wybrały ogród – skomentowała potem jej mama. Zniszczyły wszystko. Nie opłacało się sadzić już kwiatów, więc aktorka postawiła na drzewa i krzewy – trzmielinę, niskopienną brzózkę, karłowatą jarzębinę i wspaniałą magnolię – Ma takie kwiaty – opowiada o niej właścicielka – które są w środku ciemnoróżowe, aż fioletowe, potem się robią bladoróżowe i na końcu są białe. I takie duże – wyglądają jak stado dużych gołębi, które obsiadło gałęzie.
Inne domki
Barbara Wrzesińska nie pojawiła się na osiedlu przypadkiem. Od lat przyjaźniła się z – byłymi już teraz – mieszkankami, później w telewizji poznała Krzysztofa Baumillera, który mieszka na Jazdowie do dzisiaj. Miała też na osiedlu swoją krawcową.
Krawcowa mieszkała naprzeciwko Wiktora Gesslera, architekta, z którego żoną pani Barbara się przyjaźniła. Wcześniej jednak miała domek fiński na zlikwidowanym już osiedlu na ul. Szwoleżerów. Właśnie w czasie rozbiórki tamtego osiedla na początku lat 70. odwiedziła ją pani Barbara.
Mieliśmy taką działkę rekreacyjną z funduszu ziem – wspomina – kupiliśmy na Mazurach. Chcieliśmy coś tam na lato postawić. I ja miałam jedno zapamiętane – w ogóle na budownictwie nic się nie znam – że najdroższa to jest stolarka. Czyli okna i drzwi. Kiedy rozbierali te domki, akurat szłam do krawcowej, zapytałam ich, czy by mi nie sprzedali takich okien. A oni mówią: – No, pewno, że możemy. Ale niech pani cały domek se kupi!
Tak stała się właścicielką domku fińskiego, zanim nawet pomyślała, że kiedyś będzie w takim mieszkać na stałe. Rozebrany domek na Mazury przewieźli jej dwaj bardzo znani dziennikarze. Redakcyjnym samochodem z drukarni. W sobotę i niedzielę. I sami prowadzili ten samochód.
Parę lat później miała realną szansę na zamieszkanie na Jazdowie – przyjaciółka, której mocno starsi rodzice się chcieli się wyprowadzić (ona sama wyjeżdżała do Paryża), zaproponowała pani Barbarze zamianę domku na jej mieszkanie. Zapał do przeprowadzki ostudził jej ówczesny mąż – powiedział, że wszystkie domki mają być rozebrane w ciągu 2 lat… Kilkanaście lat później, już bez męża, ale z dziećmi, wprowadziła się do wciąż stojącego domku 3/4.
Ten domek, tylko wcześniej
Przeszłość domku 3/4 ginie w mrokach historii. Wiadomo tylko, że ostatnimi lokatorami przed panią Barbarą byli niejacy państwo Filipczakowie. Obecna mieszkanka próbowała się czegoś na ich temat dowiedzieć.
Z tego, co wie, byli filharmonikami, grali na skrzypcach. Sąsiadka, która spędziła na Jazdowie całe życie, wspomina z kolei, że to inżynier Filipczak dostał ten domek w 45. roku. W każdym razie obecna lokatorka nie poznała ich nigdy osobiście, kiedyś jednak zaczepiła ją jakaś pani w średnim wieku: – Pani Barbaro, mieszka pani w domku, w którym ja się urodziłam – powiedziała. Ona sama wyprowadziła się stamtąd wcześniej, potem zmarła jej matka, a ojciec ze względu na wiek nie był w stanie sam zająć się domkiem. Od tamtego czasu domek 3/4 czekał już na panią Barbarę.
Dużo później, czyli przyszłość
Jeśli tylko byłaby taka możliwość, pani Barbara chętnie zostanie w domku. Tak prezentuje idealną przyszłość Jazdowa:
Powinni nas tutaj zostawić w świętym spokoju, tych parę domków. Bo to już naprawdę niewiele osób zostało… Oczywiście, że należałoby może zmniejszyć te ogródki, ujednolicić ogrodzenia.
Osiedle przyciąga spacerowiczów – mogą się tutaj położyć na trawie, przyjść z psem, co nie jest możliwe w wielu parkach. Marzy jej się symbioza mieszkańców osiedla z odwiedzającymi to miejsce:
Czasami ktoś pyta, czy szklankę wody może dostać. Mówię, że może też być herbata, czasem zapraszam do ogródka. Oczywiście są tu jakieś budki czy kioski, ale rzeczywiście dosyć daleko. Mieliśmy tutaj życzliwość zawsze dla ludzi. Więc czy nie można spróbować zostawić nas tutaj, razem z tą naszą życzliwością?
Panowie! Indianie mają swoje rezerwaty w Ameryce. Potraktujcie nas jak coś pomiędzy Parkiem Jurajskim z dinozaurami a rezerwatem Indian!
Tekst: Michał Głuszek
Domek noszący aktualnie numer 3/12 przez całe 68 lat swojego istnienia zamieszkiwany był przez tę samą rodzinę – teraz już w czwartym pokoleniu. To tutaj zamieszkali w 1945 roku państwo Witkowie znani na osiedlu jako hodowcy najlepszych warzyw.
Historię domku i rodziny opowiedzieli mi jego aktualni lokatorzy, państwo S. – Joanna, de domo Witek, i jej mąż Marcin. Źródłem historii były dziecięce wspomnienia Joanny i pamiętnik jej dziadka, który znalazła na strychu, kiedy się wprowadzała.
Rodzina Witków pochodziła z Lubelszczyzny. Pan Witek, dziadek Joanny, zaraz po wojnie szukał pracy w Łodzi, ale na stałe udało mu się zaczepić dopiero w Biurze Odbudowy Stolicy. Pracował tam jako kopista. Szybko też dostał przydział na domek dla całej rodziny i mógł już sprowadzać swoją żonę i maleńką córeczkę. Nie była to taka prosta sprawa – w tamtych czasach ciężko było zorganizować transport. Udało się to dopiero po jakimś miesiącu – kolega z BOS-u jechał w tamte okolice coś załatwiać i to on zabrał żonę i córkę pana Witka z całym dobytkiem.
Warzywnik
Może to ciężka sytuacja po wojnie, a może i wiejskie pochodzenie Witków sprawiło, że od samego początku zajęli się uprawą ziemi. To była ich pasja. Na tyłach domku powstało prawie że profesjonalne gospodarstwo rolne.
„U państwa Witków wszyscy zaopatrywaliśmy się w najlepsze warzywa i owoce. Ogrodnictwo było wyłącznie pasją, bo pan Witek pracował w Biurze Odbudowy Stolicy” – cytuje czyjeś wspomnienie „Gazeta Stołeczna”, chociaż myli adres domku. Marcin potwierdza:
Większość sąsiadów, tych starszych, wspomina te warzywka dziadka. Nieraz, jak się spotkamy, to mówią: O, to rzodkieweczki takie były przecież!
Cała ta część za domem była warzywna – opowiada Joanna. – Wszyscy sąsiedzi się tutaj zaopatrywali: nowalijki, pierwsze ogórki, pierwsze pomidory. Dziadek miał dwie szklarnie i wszędzie grządki: rzodkiewka, sałata, wszystko. Bardzo to lubił. Taki odpoczynek po pracy. No, i to był dodatkowy dochód. […] Był też agrest, porzeczka, maliny, truskawki. Natomiast przód domku to było królestwo mojej babci, która uprawiała kwiaty. Tu różyczki, tu floksy, bez…
Obok grządek, na tyłach domku był także mały sad – śliwa węgierka, grusza, dwie wiśnie, brzoskwinia, która jeszcze do niedawna pięknie rodziła. Teraz został z sadu już tylko orzech włoski i jabłonka. Sadzona przez mojego tatę – mówi Joanna. Za to ciągle – przez tyle lat! – rosną tulipany zasadzone przez dziadków.
Lokatorzy
Parę lat po zamieszkaniu w domku, na początku lat pięćdziesiątych dla państwa Witków przyszły trudne czasy. Do ich domku dokwaterowano drugą rodzinę. Witkowie żyli w jednym pokoju – ich dwoje z trojgiem dzieci, a w drugim zamieszkali nowi lokatorzy. Kuchnia i maleńka łazienka były wspólne. Jakieś dziesięć lat ciasnoty, popijaw, które prowadziły do codziennych konfliktów.
Dziadkowie mieli wielkie problemy –opowiada Joanna – bo tamci chcieli domek w końcu dla siebie. Dziadek pisał różne podania, prośby i w końcu się wyprowadzili. I wtedy wspominają, że w końcu odżyli!
Od tego czasu Witkowie mogli się cieszyć większą przestrzenią. Tu młodość spędził ojciec Joanny. Także i ona sama przeżyła w domku pierwsze lata swojego życia – jej tata jeszcze przez kilka lat po ślubie mieszkał na Jazdowie. Potem wyprowadził się z żoną i córką do wynajmowanego mieszkania w Śródmieściu i dopiero w 83. udało im się dostać mieszkanie na świeżo wybudowanym osiedlu Gocław. Przez całą młodość Joanna często przyjeżdżała z rodzicami w odwiedziny do dziadków.
Tak, tutaj bywaliśmy bardzo często. To, co zapamiętałam, to dziadek – te wszystkie truskaweczki, malinki. Babcia natomiast piekła ciasteczka kruche z cukrem, miała taką puszkę, taki garnek… Pamiętam dziadka jak siedział i kroił chleb suchy dla kaczek, żeby w parku można było karmić… Tak, tutaj rodzice co weekend przyjeżdżali, w karty grali… Już potem moja siostra też tutaj. Dzieciństwo to tutaj głównie spędzaliśmy. Ile się tam dało, no to najczęściej tutaj przyjeżdżaliśmy. Cały ten teren, to wszystko znaliśmy.
Nawet kiedy byłam w ogólniaku – wspomina – babcia już nie żyła, ale u dziadka urodziny wyprawiałam w ogródku, dla znajomych. I zawsze się śmiałam, że jak już tutaj przyjadę ze znajomymi, to dziadek wszystkich porywał. Bo miał taki dar opowiadania różnych historii, że każdy go słuchał.
W latach osiemdziesiątych, po śmierci obojga państwa Witków, w domku pozostała ich córka, ciotka Joanny. Coraz starsza i schorowana, nie mogła zając się domem. Ogród całkiem zarósł, domek też nie był w najlepszym stanie. Zmarła nagle w 2001 roku. Po niej przydział „odziedziczyła” Joanna.
Zmiany
Marcin, mąż Joanny: Ja pochodzę ze Szczecina, żona warszawianka, poznaliśmy się w Bieszczadach.
Pobrali się w 99. roku i przez pierwsze lata mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu w Szczecinie, gdzie Joanna studiowała technologię żywienia. Kiedy pojawiła się szansa zamieszkania w fińskim domku na Jazdowie, przyjechali do Warszawy. Przez kilka pierwszych miesięcy musieli jednak mieszkac na Gocławiu, u mamy Joanny. Dom wymagał generalnego remontu. Sami wymienili legary pod łazienką i kuchnią. Przy okazji zresztą powiększyli tę pierwszą kosztem tej drugiej.
Łazieneczka, kibelek, był bardzo mały. Szerokości 2 metry na metr – opowiada Marcin. – I tam była taka wanna żeliwna, taka wysoka wanna. I był tylko kibelek, i nad kibelkiem olbrzymi bojler. I to wszystko, co się tam mieściło.
Cały dom trzeba było „odświeżyć”. Wymienili instalację elektryczną, wszystkie rury… i można się było wprowadzać.
Zamieszkali dokładnie 1 sierpnia 2002 roku. Wcześniejszy, prawie półroczny remont, to, jak się okazało, dopiero początek pracy przy domu i zmian. Po dziesięciu latach, jak mówią, udało im się urządzić tak, jak chcieli.
Największe zmiany to dobudowanie sporej werandy na tyłach domku i adaptacja strychu na dwa pokoje dla synów. (W sumie możemy już to wszystko mówić, bo i tak złożyliśmy wniosek o zamianę mieszkania – śmieje się Marcin). Nowi lokatorzy zmienili też system ogrzewania – zlikwidowali kaflowe piece z elektrycznymi grzałkami i teraz palą drewnem w kominku. Wielką pracę włożyli w ogród – teraz pełniący już tylko funkcję ozdobną i rekreacyjną.
Zwierzęta
Wielki ogród to więcej możliwości kontaktu z naturą. Na przykład jakiś czas temu pod domkiem swoje legowisko zrobił sobie jeż. Państwo S. którejś zimy zamontowali w ogrodzie karmnik i tak narodziła się ich nowa pasja – obserwacja ptaków. Marcin skrupulatnie wypisał wszystkie gatunki, które udało im się przyuważyć. Obok powszechnych w mieście wron siwych, kosów, srok, kawek, szpaków, sikor (modrych i bogatek) i mazurków (nie wróbli!) na liście znalazły się takie gatunki jak: gil, zięba, dzwoniec, grubodziób, kowalik, sójka, różne gatunki dzięciołów, rudzik, kwiczoł, czyżyk, strzyżyk, mysikrólik i pełzacz ogrodowy. Czasem wpadają kaczki z pobliskiego Parku Ujazdowskiego, raz nawet zaleciał bażant, ale wrony szybko przegnały intruza.
W czasie mojej rozmowy z mieszkańcami domku, po ogrodzie hasały dwa psy – jeden „tutejszy”, drugi podrzucony przez wujka, który wyjechał na urlop. Pani Joanna przypomina sobie o innych zwierzętach, które zasiedlały domek w przeszłości. Przez wiele lat jej dziadkowie mieli kundelka (Jak on się nazywał? Nie pamiętam), o którym wie tylko z opowiadań ojca. Były też – uwaga – kury:
Pamiętam, kiedy byłam dzieckiem – wspomina – babcia miała przez jakiś czas tutaj taką zagrodę i były kury. Później to jakoś zlikwidowali i mieli jedną kurę, której nie mieli serca nawet już na ten rosół. Bo ona jak pies chodziła za babcią. I pilnowała domu, i w sumie zdechła tak ze starości.
Państwo S. powoli szykują się do wyprowadzki. Pod koniec 2013 roku miasto przyznało im mieszkanie komunalne na Muranowie. Tak zakończy się historia rodziny Witków z Jazdowa. Pod domem zostaje jeż, w ogrodzie – tulipany sadzone przez dziadka.
Tekst: Michał Głuszek
Kiedy architekt Jerzy Gieysztor wprowadzał się na osiedle przy Górnośląskiej 45 (dziś Jazdów), był jednym z pierwszych lokatorów. Dlatego mógł wybrać sobie domek. Zdecydował się na taki, który postawiono stosunkowo blisko Parku Ujazdowskiego, ponieważ tylko ta część osiedla była wówczas zielona: rosło tu sporo rozmaitych krzaków i stare drzewa, które latem dawały cień. Po drugiej stronie obecnej ulicy Jazdów dużych drzew wówczas nie było.
Pod jednym dachem
Jako bratanica pierwszego gospodarza, pani Danuta Gieysztor-Rosa, jest związana z domkiem przy ul. Jazdów 3/17 od samego początku jego istnienia. Mój wujek, architekt, mieszkał od tu od ’45 roku, a ja często tutaj przyjeżdżałam – opowiada. Nieomal od pierwszych chwil, kiedy wujek się wprowadził, każdy pobyt w Warszawie spędzałam tutaj.
Po wojnie, jej ojciec został nadleśniczym w Borach Tucholskich. Z domu do szkoły było osiem kilometrów i codzienne dojazdy, zwłaszcza zimą, były niemożliwością. Mowy nie było o tym – mówi pani Danuta. – Zwłaszcza, że wtedy nie było samochodów. Ojciec mógłby mnie dowozić tylko bryczką z parą koni. No, nie było mowy. Więc po prostu zamieszkałam u wujka i chodziłam do szkoły w Warszawie. To był 1948 rok.
Kiedy Jerzy Gieysztor wybierał domek, musiał dokonać wyboru spośród mniejszych, dwupokojowych drewniaków. Wujek dostał domek na cztery osoby. – tłumaczy bratanica – Na siebie z żoną, córkę Elżbietę i teściową. No i wobec tego dostał ten mniejszy domek. Jak ktoś miał dwoje dzieci czy dwoje teściów na przykład, to dostawał ten trochę większy domek. Tymczasem, dość szybko, pod jednym dachem zamieszkało tu siedem osób. Ja chodziłam do szkoły i mój kuzyn też chodził do szkoły i też tutaj mieszkał, u wujka. I jeszcze jeden kuzyn, który studiował, też zamieszkał u wujka, z tym, że on spał na strychu.
Wspólne mieszkanie bardzo zbliżyło rodzinę. Zwłaszcza najmłodsze pokolenie zżyło się ze sobą jak rodzone rodzeństwo.
Wielofunkcyjne cudo
Sytuacja wyglądała więc następująco: na strychu sypiał student Jurek, w kuchni, na rozstawianym łóżku, babcia Janina, a w mniejszym pokoju trójka dzieci. Gospodarz z żoną zajmowali duży pokój. Pani Danuta przywołuje z pamięci dawny rozkład pomieszczenia, w którym rozmawiamy: To było tak, że tu stał tapczan, a tu stał fortepian, bo ciocia była muzykiem po konserwatorium. Wujek zresztą też był kompozytorem. Poza tym, że był architektem, skończył też studia w wyższej szkole muzycznej. No i tu stał rajzbret, na którym wujek kreślił. I tyle. Tyle wszystkiego było. Jeszcze pies, Szarutek, taki wilk szary, którego wujkowie mieli, biegał.
Rozglądam się po pokoju, który kilka lat temu został rozbudowany. Stoi w nim pianino, stolik i fotele. Jest ładnie i przestronnie. W tle gra muzyka klasyczna. Wrażenie pełnej harmonii psują trochę kartonowe pudła, zapowiadające rychłą wyprowadzkę. Próbuję sobie wyobrazić jak wyglądał ten pokój w czasach, gdy był prawie o połowę mniejszy, a spełniał tyle funkcji na raz. Był przecież jednocześnie salonem, małżeńską sypialnią i pracownią. I mieścił jeszcze fortepian.
Po powstaniu, po tym, jak nas wygonili Niemcy i jak mieszkaliśmy tak, że wszy maszerowały po ścianach szeregami, to ten domek w ’45 roku, to było cudo – wspomina rozmówczyni, jakby czytając w moich myślach.
Domek, podobnie jak wszystkie na Jazdowie, był otoczony ogrodem. Pani Janina hodowała w nim kwiaty, ale też pomidory, sałatę i inne podstawowe warzywa. Były tez jabłka i gruszki, które do dzisiaj są u sąsiadów. A sąsiadami byli w zasadzie wyłącznie architekci. Najbliżej mieszkali Halina i Zygmunt Skibniewscy. Ich dawny domek został rozebrany w 2012 roku.
Ciągłość
Na początku lat sześćdziesiątych Jerzy Gieysztor, wraz z najbliższą rodziną, opuścił osiedle domków fińskich. Przeprowadził się niedaleko, na Plac Trzech Krzyży. Na Jazdowie została jego bratanica, która w tym czasie akurat wyszła za mąż.
To było najbardziej racjonalne rozwiązanie, a poza tym, ja byłam przyzwyczajona do domku fińskiego i nie miałam najmniejszej ochoty stąd się wyprowadzać – opowiada pani Danuta. – Wyglądało to tak, że początkowo, teściowa wujka mieszkała z nami. Ale bardzo krótko, bo się przeprowadziła do wujka. A myśmy tutaj już sami mieszkali. Wkrótce mieszkańcom urodziły się dwie córki, a z czasem także wnuki. Domek ponownie zapełnił się ludźmi. Mieszkańcy bardzo długo nie wprowadzali żadnych zmian. W 1963 roku, już po wyprowadzce wuja, pani Danuta z mężem powiększyli toaletę tak, że powstała mała łazienka. Dzięki temu, nie musieli już korzystać ze wspólnej łaźni. Dopiero kilka lat temu powiększyli duży pokój i dobudowali małe pomieszczenie, które gospodyni nazywa garderobą. Okien nie zdecydowali się wymienić. Dzięki temu, domek 3/17, chyba jako jedyny na osiedlu, ma oryginalne skrzynkowe okna, wykonane z drewna.
Pasieka i ogród
Mąż pani Danuty od razu polubił to miejsce. Jest bardzo aktywną osobą, a wśród jego licznych pasji znajduje się pszczelarstwo. Przez lata hodował na Jazdowie pszczoły. W pewnym momencie miał nawet piętnaście uli. Stopniowo jednak zmniejszał ich liczbę i w końcu zostawił tylko dwa, na własny użytek.
Ule w Warszawie mają to do siebie, że wbrew pozorom są bardziej ekologiczne, mimo tego co się tutaj dzieje, aniżeli na wsi – zapewnia jego żona. – My mamy taką chałupkę na wsi i tam prawie nie ma miodu. Dlatego, że chłopi, siłą rzeczy, posypują tam różnymi chemikaliami i te pszczoły się niszczą. A nawet jak przylecą do ula, to ten miód jest, szczerze mówiąc, nienajlepszej jakości. A tutaj! Zbadaliśmy nasz miód. I okazało się, że jest najwyższej klasy. O wiele lepszy, aniżeli ten wiejski. No, ale teraz już zlikwidowaliśmy te dwa ostatnie ule – wzdycha.
Decyzja o wyprowadzce sprawiła, że w 2013 r. mieszkańcy przestali pielęgnować ogród, w którym zawsze spędzali bardzo dużo czasu. Mieli zadbany trawnik, kwiaty i meble ogrodowe. Miałam tutaj takie bardzo ładne cztery fotele. I bardzo ładny stół, który córce oddałam. Leżaki, różne rzeczy. Ja byłam redaktorem – wyjaśnia gospodyni, która ukończyła studia historyczne – pracowałam dwa razy w tygodniu. To znaczy, pracowałam cały czas, ale do redakcji chodziłam tylko dwa razy w tygodniu. Więc pracowałam w domu, z wyjątkiem tych dwóch dni w tygodniu i w związku z tym, praktycznie rzecz biorąc siedziałam i na zewnątrz pracowałam.
W ogrodzie, jak na Jazdów przystało, był zawsze spory zwierzyniec. Dawniej były i dudki, i dzięcioły. I gile przylatywały zimą. Kosy były. U nas tutaj zawsze był taki zaprzyjaźniony kos, który siadał na dachu i śpiewał. No mnóstwo, mnóstwo pięknych ptaków było. (…) Jeż tutaj, u nas pod domem, zrobił sobie gniazdo. I tam miał cztery jeżyki małe. Ten nasz pies, drań, odkrył to gniazdo, w zeszłym roku i wyrzucił te wszystkie małe jeżyki. Strasznie szczekał. Myśmy tam przylecieli, zobaczyliśmy, że są jeżyki, schowaliśmy psa. Ogrodziliśmy jakoś, żeby on tam nie mógł wchodzić. A jak już te jeżyki były większe, wszystkie wynieśliśmy tam, gdzie nie ma psów.
Nieproszeni goście
Oprócz niewątpliwych uroków mieszkanie na osiedlu parterowych drewniaków ma swoje słabe strony. Pojawiali się więc złodzieje i podglądacze, w pustostanach melinowali się pijacy. Także niektóre zwierzęta były nieproszonymi gośćmi, których po latach wspomina się jednak z rozbawieniem.
Mieliśmy tutaj tapczan – pani Danuta wskazuje narożnik większego pokoju.- Kiedyś leżałam na tym tapczanie, już w nocy. Mąż spał, a ja czytałam jeszcze książkę. I raptem, jakiś szmer usłyszałam. Patrzę, paliło się światło, a tu na środku, w takim kółku, biegają myszy, ze trzydzieści chyba. Ogonek przy pysku, pysk przy ogonku. W takim kółeczku biegają. Dlaczego? Do dziś tego nie wiem. Ja dziko wrzasnęłam. Mąż wyskoczył. One gdzieś znikły. I właściwie, to parę lat temu dopiero, kiedy u nas zaczęła się zawalać podłoga i administracja zrobiła nam nie tylko nowe legary w pokoju, w kuchni, i w korytarzu, ale jeszcze położyła tutaj taką wełnę mineralną, skończyły się myszy. Natomiast, jak oni to robili, to okazało się, że pod domem, ale nie w piwnicy, bo tu jest piwnica, ale nieduża, a wszędzie indziej są puste przestrzenie pod domkiem i w tej pustej przestrzeni było gniazdo szczurów. Moja rozmówczyni mówi, że to odkrycie było wyjątkowo nieprzyjemne, choć zaraz przypomina sobie historię z późnych lat czterdziestych, kiedy to w domku był taki zaprzyjaźniony szczur, Karol. I ciocia jak wchodziła do piwnicy, to waliła pokrywkami, żeby szczur się schował. Mowy nie było. Kiedyś ktoś cioci powiedział, że trzeba zrobić kartofle z masłem i ze śmietaną i dawać mu przez tydzień, a potem włożyć truciznę. Ciocia tak robiła, po czym tego dnia, kiedy dodała truciznę, szczur nie tknął tych kartofli. Także karmiła go przez tydzień masłem, śmietaną i kartoflami – śmieje się pani Danuta.
Pakowanie
Pakowanie się po przeszło sześćdziesięciu latach jest bardzo trudne. Te wszystkie rodzinne historie i historyjki, a jest ich całe mnóstwo, składają się niemal w całe życie. Trzeba przetrząsnąć cały strych, pełen pamiątek, zdecydować co już się nie przyda, a co zabrać, zapakować to do pudeł. Pod koniec lata 2013 r. pani Danuta Gieysztor-Rosa opuściła dom, w którym mieszkała jeszcze jako dziecko i w którym później wychowała własne dzieci. Choć mieszka dość blisko, stara się go nie odwiedzać, bo takie wizyty są dla niej przykre. Przychodzącą wciąż na Jazdów korespondencję odbiera mąż.
Tekst: Małgorzata Kunecka
Domek jest zwrócony prawie ślepą – nie licząc wąskiego okienka na poddaszu – ścianą szczytową do bocznej alejki osiedla i pozornie niczym się nie wyróżnia, wygląda jak każdy inny. Kiedy jednak wszedłem na podwórko, żeby porozmawiać z jego lokatorką, a wszedłem nieśmiało, wobec braku ogrodzenia, okazało się, że jest coś, co go wyróżnia. To oryginalna, wysoka, trójkątna weranda, oszklony przedsionek zwrócony do ogrodu.
Początki
Elżbieta Łukasik przyjęła mnie w ogrodzie. Kilka drzew, paprocie, parę krzaków malin i równiutko przystrzyżona trawa. Pani Elżbieta mówi, że odkąd na wiosnę 2013 r. została zmuszona do zdjęcia ogrodzenia, nie musi już męczyć się z koszeniem – to najlepszy efekt całego zamieszania na osiedlu.
Wchodzi ekipa z takimi kosiarkami, piętnaście minut i jest skoszone!
Co do dziwacznej werandy – nie zbudowała jej aktualna mieszkanka domu. Mieszka tu dopiero od lat osiemdziesiątych. Niestety, nie udało mi się dowiedzieć niczego o poprzednich mieszkańcach domu, jak można przypuszczać – twórcach tej przybudówki. Pani Elżbieta poznała starszą panią, która tu mieszkała, i jej córkę, która wzięła ją do siebie, kiedy ta nie była już w stanie zajmować się domem. Kontakt jednak ograniczył się do załatwienia formalności związanych z przejęciem opuszczonego domu.
O możliwości przeprowadzki dowiedziała się od znajomych swojego ówczesnego męża – plastyków, jak on, którzy mieszkali w sąsiedztwie.
Kiedy mnie mój mąż tutaj przyprowadził – wspomina – zapytał, czy mi się tu podoba i czy chcę tu mieszkać. Powiedziałam, że tak. Że tylko tu i nigdzie indziej!
Bo i dom, i całe osiedle zrobiło na niej ogromne wrażenie. Osiedle domków fińskich poznała jednak dużo wcześniej niż męża i jego znajomych.
Gdzie ten Jazdów?
Pani Elżbieta pracowała jako psychoterapeutka w jednej z przychodni w Śródmieściu. Ze swoimi pacjentami prowadziła też zajęcia gimnastyczne. Nie mieliśmy sali. Tam, gdzie pracowałam, nie było sali, więc gimnastyka była na korytarzu. Okazało się, że odpowiednie warunki są w przychodni na Jazdowie, w ceglanym, poszpitalnym budynku, który sąsiaduje z obecnym domem pani Elżbiety.
Powiedzieli – Dobrze, to Ela, będziesz przychodziła z pacjentami tutaj. Ja mówię: Dobra! Ale najpierw musiałam znaleźć ten Jazdów – gdzie to jest?! Mieszkałam wtedy na Mokotowie i zupełnie nie wiedziałam. […] I z pacjentami przyszłam tutaj. Wyjrzałam przez okno tej sali, bo tutaj są okna sali gimnastycznej – wychodziły właśnie na ten ogródek i na ogródek sąsiadki. I tak sobie pomyślałam – Matko, jak tutaj jest ładnie, jak ja bym tu chciała mieszkać!
Marzenia się spełniły. Doprowadzenie domku do stanu, w jakim jest teraz, wymagało jednak sporo pracy.
Porządki
Jak zaczęłam tutaj mieszkać – wspomina obecna lokatorka – tutaj naprawdę był bałagan. Przy ścianie domku jakieś zwały węgla, kamieni. Ogród był trochę dziki, pod drzewem były jakieś śmieci… To wszystko tam porządkowałam.
W pewnym momencie, wszyscy na osiedlu zaczęli grodzić teren wokół domków. Ja nie chciałam tego płotu, bo mnie to nie było potrzebne. Ale miałam psa i ten pies ciągle wypadał, wyłaził na zewnątrz, na ulicę. Tam ludzie chodzili – nieraz szczypnęła kogoś, więc nie chciałam mieć kłopotu. Ogrodziła teren siatką, a mąż zrobił takie wrota, wahadłowe. Brama, taka ogromna. Pseudobrama, bo to przecież ani nie zamykane, ani nic.
Po postawieniu ogrodzenia można się było zająć też urządzeniem ogrodu. Wcześniej stało w nim kilka drzew owocowych: brzoskwinia, którą trzeba już było wyciąć, dwie jabłonki – papierówka i koksa. Pani Elżbieta co roku coś dosadzała i zmieniała w ogrodzie. Raz mąż przywiózł z Holandii tulipany, innym razem lilie, posadzili też paprocie, maliny. Teraz pani Elżbieta hoduje też zioła – bazylię, pietruszkę, miętę, a nawet sałatę.
Domek
W samym domu też wprowadziła zmiany. Przede wszystkim zlikwidowała kuchnię węglową. Zdjęła też ocieplenie z dykty, które było od wewnątrz i wyglądało bardzo nieestetycznie. To się zerwało, a z desek jeszcze żywica kapała – chwali jakość drewna.
Teraz domek jest nieocieplony. Zimą, jak mówi moja rozmówczyni, jest naprawdę ciężko, trzeba się mocno napracować, żeby ogrzać dom. Mieszkanie w domku przyzwyczaja do tego, że człowiek ciągle jest w ruchu. To daje siłę, poprawia kondycję.
Wie pan co: tutaj zimą bywa i cieplej niż gdzie indziej. Mam tak: piec węglowy w salonie, taki kominek. I piec na ropę w kuchni.
Na zewnątrz stoi jeszcze stara koza. Popękała ze starości i już jest nieużywana.
Wewnątrz zachowany został mniej więcej oryginalny układ. Kiedy pani Elżbieta się wprowadzała, urządzona już była łazienka. Największą zmianą, jakiej dokonała, było przystosowanie strychu – wstawiła tam okna i urządziła pokój dla córek (teraz już dorosłych) oraz garderobę.
Pomieszczenie na strychu jest w najgorszym stanie – spod zerwanej tapety widać płyty styropianu. To ślad po „naprawie” dachu. Przyszli panowie, zdjęli starą papę z dachu, położyli nową i guzik. Jak leżała stara, nic się nie lało. Zrobili nową – zaczyna przeciekać. Dekarze musieli też zdjąć wielką winorośl, którą obrośnięty był cały dom. Teraz zaczyna już odrastać. Pokoju na poddaszu pani Elżbieta już nie chce remontować – w obliczu wyprowadzki powstrzymuje się przed inwestowaniem w domek.
Spokój
Do ewentualnej wyprowadzki – choć pani Elżbieta ma nadzieję, że może jednak do niej nie dojdzie – podchodzi, przynajmniej w rozmowie ze mną, ze stoickim spokojem. Tyle lat tu przemieszkałam, że mogę i gdzie indziej.
Zawsze jednak Jazdów pozostanie dla niej miejscem wyjątkowym:
Jak tutaj się wchodzi, wie pan, to naprawdę wszystko odpływa. To, co się niesie z miasta, z tego, co się do powrotu robiło. To naprawdę… wychodziło ze mnie, wszystkie te śmieci tam z zewnątrz.
Tekst: Michał Głuszek
Domek był cudowny: czyściutki, pachnący… Pachniał lasem i świeżym drewnem. Pani Wanda wspomina wrzesień 1945 r., kiedy sprowadziła się na Jazdów (wtedy jeszcze Górnośląską) z mężem Tadeuszem i czteromiesięcznym Mareczkiem. Miała wtedy 24 lata. Kiedy rozmawiamy, w lipcu 2013 r., ma lat 91 i zbiera się do wyprowadzki z domku, w którym przeżyła blisko 70 lat.
Drzewa z parku i szpitalne szafki
Domek pod adresem Jazdów 5a/3 to jeden z nielicznych, który przez wszystkie powojenne lata nie tylko pozostał w rękach jednej rodziny, ale nawet tej samej osoby. Jego jedyna obecnie lokatorka była tu od samego początku. Dobrze pamięta nie tylko osiedle, w niczym nieprzypominające dzisiejszej zielonej enklawy, ale także działający Szpital Ujazdowski, w którym w czasie okupacji leżała z powodu zapalenia stawów ręki. Ze szpitalnego łóżka widziała przez okno park.
W 1945 roku, drzewa z tego parku leżały połamane wokół świeżo zmontowanych domków fińskich – prezentu Stalina, jak mówi pani Wanda. Po Powstaniu, drzewa były wywalone, bałagan i myśmy tutaj, wszyscy co mieszkamy, porządek robili. Jaki porządek! Bo drzewo żeśmy zbierali i piłą nawzajem sąsiedzi sobie piłowali i w piecach żeśmy palili i ogrzewali. Zresztą, nie tylko te połamane drzewa ze szpitalnego ogrodu zostały spożytkowane przez mieszkańców nowego osiedla. Tutaj były takie szafki żelazne, szpitalne, to wszyscy sobie te szafki brali, umalowali i mieli i umeblowaliśmy się tymi rzeczami – opowiada dalej pani Wanda. To było na dworze, leżało, nikt od nikogo nie wziął, tylko leżało rozsypane – zastrzega. Te szafeczki bardzo długo miałam. Mąż je na zielono pomalował, inni sobie pomalowali na brązowo. No i takie łóżko żelazne, to jeszcze był siennik ze słomą w tym łóżku. Takie było pierwsze wyposażenie domku.
Wanda i Tadeusz
W rok po wojnie, zwłaszcza w Warszawie, brakowało praktycznie wszystkiego, nie tylko mebli i opału. Jak się sprowadziłam to była balia drewniana, przywieziona spod Warszawy, tara i wyżymaczka i to wszystko podróżowało od chaty do chaty, wszyscy pożyczali. Balia przyjechała ze swoją właścicielką z jej rodzinnego Józefowa. Tam pani Wanda spędziła dzieciństwo i wczesną młodość, tam ukończyła szkołę powszechną, a w końcu poznała przyjeżdżającego na letnisko Tadeusza.
Ślub wzięli w 1943 roku i pewnie mieszkaliby w Józefowie znacznie dłużej niż pierwsze dwa lata małżeństwa, gdyby nie fińskie domki. Tadeusz był inżynierem budowlanym, w dodatku rodowitym warszawiakiem, więc gdzie miałby pracować po wojnie, jak nie przy odbudowie zrujnowanej stolicy? Dostał przydział na domek na nowym osiedlu. Był kierownikiem budów, Mincówkę budował… bardzo poważne budowy – chwali żona.
Sama nigdy nie zdobyła wykształcenia wyższego niż podstawowe, czego do dziś żałuje. Papierka żadnego nie miałam, a wszystko potrafiłam: i czesać i farbować oczy i manicure robiłam w domu – wylicza. Bo zanim podjęła etatową pracę, pani Wanda pracowała właśnie w ten sposób, we własnym domku na Jazdowie. Klientki polecały ją sobie pocztą pantoflową. Obiad się gotował, jak Mareczek był mały, to tu wszystkie panie nawet z miasta przychodziły i nawet kartki zostawiały, że u fryzjera jej tak dobrze nie zrobili rzęs jak ja zrobiłam – opowiada z dumą. Później do pracy miała niewiele dalej: została zatrudniona jako pomoc dentystyczna w gabinecie działającym przy jazdowskiej szkole, w jednym z dawnych szpitalnych pawilonów.
Książki, znaczki i rabarbar
Domek przy ul. Jazdów 5a/3 nigdy nie był przebudowywany. Gospodarze długo nie chcieli w niego inwestować, bo wciąż pamiętali, że lokum jest tymczasowe. Potem, kiedy o rozbiórce domków nie było już mowy, a sąsiedzi zaczęli się rozbudowywać i modernizować pan Tadeusz nie miał już na to siły i zdrowia. Wcześniej, porobił w domku dużo półek i szafek. Wiele z nich zajmowały jego ulubione książki i klasery ze znaczkami.
Pani Wanda wolała ogród. Ten wokół jej domu jest dość duży i do dziś zadbany, choć jedyne ogrodzenie stanowi żywopłot. Dużo w nim kwiatów i krzewów. Przed domkiem rośnie kępa złożona z trzech iglaków. Tu jest piękna natura – mówi z niekłamanym zachwytem gospodyni. To drzewo, takie iglaste, co jest u mnie przed domem, mój zięć przywiózł z podróży, bo jechał z muzyką i przywiózł trzy takie małe sadzonki. I czterdzieści lat wyrosło w kupie to wszystko. To właśnie kiedy zięć zajmował się ogrodem było w nim najpiękniej. Kwiaty rosły na specjalnie usypanych górkach. Ludzie przychodzili i robili zdjęcia ogrodu, bo to był nie ogród, tylko coś pięknego. To było tak zupełnie jak dywan – opowiada pani Wanda.
Kiedyś, za domem była grządka, a na niej marchewka i pietruszka, kilka krzaków pomidorów – wszystko oczywiście niesypane, idealne dla dzieci. Np. pani Krysia, sąsiadka, często brała te warzywa dla swojej córeczki. Zresztą, inni sąsiedzi też zachodzili do ogródka pani Wandy. Tam za domem taaakie chrzanowe liście rosły, takie piękne! Tu i tam, u pana Witka, rosły, i kto kwasił sobie ogórki to zawsze: „Pani Wando, poproszę takie liście!”, do tego kwaszenia. A znów dalej, w końcu ogrodu, rósł przepiękny rabarbar. Starsza pani wspomina: ja nie używałam, ale zawsze jeden sąsiad przychodził i mówił „ja lubię rabarbar od dzieciństwa, bo moja mama zawsze z rabarbaru kompot robiła. Pani Wando, przyjdę sobie zetnę”. Ja mówię „idź, sobie rwij”, bo rósł tam, za domem. Od paru lat nie ma już w ogrodzie ani chrzanu, ani rabarbaru. Po prostu, któregoś roku nie wzeszły – dziwi się gospodyni.
Widok od kuchni
Domek pod adresem Jazdów 5a/3 to ten typ drewniaka, którego wejście usytuowane jest w ścianie szczytowej. W środku dwa pokoje, malutka łazienka i spora kuchnia z widokiem na duży, zadaszony karmnik dla ptaków, który przykuwa moją uwagę. – No, przecież karmię ptaki, wrony też – mówi najstarsza jazdowianka, jakby zdziwiona, że musi komukolwiek komunikować taką oczywistość. Podobno z wronami lubi nawet porozmawiać.
W kuchni do dziś znajdują się szafy i szafki zrobione przez nieżyjącego już pana Tadeusza. Żona bardzo je chwali, mówi, że ma w nich dość miejsca na wszystko co potrzebne. Pani Wanda lubi gotować, twierdzi, że najlepiej wychodzą jej zupy. Z tym, że nie zawsze tak było. Gotowania nauczyła ją często wspominana w czasie rozmowy sąsiadka, pani Helena – emerytowana nauczycielka z domku, który stał na tyłach domku 5a/3 i którego od dawna już nie ma.
Pani Królikowska była wspaniała od kulinarnej sprawy i Wandzię jak tu się sprowadziła wszystkiego nauczyła. Ja nie umiałam gotować, więc jak ugotowałam to szłam z jedzeniem i mówiłam: „niech pani spróbuje, czy dobrze ugotowałam” – „Świetnie, na piątkę”. I tak się nauczyłam – wspomina starsza pani ze śmiechem.
Pod jednym dachem
Przez lata skład mieszkańców przy Jazdów 5a/3 wielokrotnie ulegał zmianom. Początkowo zamieszkali tylko we trójkę: młode małżeństwo z małym synkiem, a że mieli stosunkowo dużą przestrzeń życiową, pod koniec lat 40. dokwaterowano im lokatorów. Choć z perspektywy dzisiejszych norm społecznych i standardów mieszkaniowych sytuacja kilkuletniego mieszkania pod jednym dachem z całkiem obcymi ludźmi jawi się jako co najmniej trudna, starsza pani, wspomina to przymusowe sąsiedztwo bardzo dobrze:
To było tak, że hotel likwidowali i dokwaterowali ludziom tutaj dodatkowe osoby.(…) musiałam oddać ten jeden pokój. Ale to nic, to było bardzo młode małżeństwo, bardzo żeśmy się pokochali. Ja miałam pokój z kuchnią, ona też mogła korzystać z kuchni. On już był po studiach, też inżynier (…) myśmy się zaprzyjaźnili, a ta pani Wiesia tak kochała mojego Marka [synka – przyp. aut.], że ja mogłam wyjść na miasto a ona bez przerwy opiekowała się nim.
Pani Wanda oddała nowym lokatorom pokój od strony uliczki osiedlowej; dla swojej rodziny wybrała ten od ogrodu. Gdy po kilku latach dokwaterowanej rodzinie przydzielono odrębne mieszkanie w innej części miasta, pokój od ogrodu stał się pokojem dziecięcym bo mieszkańcom domku urodziła się jeszcze córka. Kiedy dorosła, przez pewien czas mieszkała w domku fińskim rodziców razem z własnym mężem, ukochanym zięciem pani Wandy, który tak dbał o ogród. W tym domku dochowali się także dwójki własnych dzieci.
Koty
Dziś w dwupokojowym domku mieszka tylko starsza pani z kotką Tiną. Przed Tiną była jeszcze Dzidzia. Czarno-biała kotka żyła aż 22 lata. To była kotka, która miała w sobie coś prawie ludzkiego. Tylko mówić nie mogła. – mówi z powagą Pani Wanda. – A jak mąż był chory i leżał, to tu mu leżała, na sercu, bo go leczyła – dodaje.
Mieszkanka domku 5a/3 w kontekście wyprowadzki martwi się szczególnie o swoją czworonożną przyjaciółkę. Życie Tiny toczy się między domkiem a ogródkiem, a nawet i sąsiednimi ogródkami. Zupełnie tak samo jak życie jej pani, która lubi spędzać czas na ławeczce przed domem. Przychodzą też koleżanki, które mieszkają w okolicznych kamienicach: na Górnośląskiej, Pięknej, w Alei Wyzwolenia. Przychodzą posiedzieć, pogadać, napić się kawy. Życie w fińskim domku sprawia, że człowiek dużo jest w ruchu: I tu, i tu, i na schody, i na powietrze, i to, i kotka na dwór, i kotka do domu… Jak ja tam będę żyła? – zamyśla się pani Wanda.
Tekst: Małgorzata Kunecka
Domek 5a/8 położony jest tuż przy Parku Ujazdowskim. Rodzina, która tutaj zamieszkała na Jazdów wprowadziła się jako jedna z ostatnich. Było to dziewięć lat temu. Później mieszkańców na osiedlu już tylko ubywało. Obecni lokatorzy tego domku wcześniej mieszkali po sąsiedzku, w przedwojennej kamienicy przy ul. Bagatela, skąd często udawali się na spacer do pobliskich Łazienek Królewskich. Jazdowa jednak nie odwiedzali. Był to dla nich teren niemal zupełnie nieznany i zarazem tajemniczy. Jak dostaliśmy propozycję zamieszkania tutaj, to ja w ogóle nie wierzyłam. Spełnienie marzeń! – wspomina pani Beata Walkiewicz. Marzyli nie tylko o domku położonym z dala od ulicznego zgiełku, ale i o lokum, które pozwoli poruszającemu się na wózku synowi na spędzanie wolnego czasu na powietrzu. Trzeba było tylko przemyśleć czy zdołamy wytrzymać te braki: tu nie ma gazu, ciepłej wody, wszystko działa na prąd. No, ale coś za coś: jest ogródek, jest kominek – wymienia zalety domku jego gospodyni.
Sam domek z pewnością nie uwiódłby każdego swoim wdziękiem. Na dobrą sprawę był stojącym wśród chaszczy pustostanem, który niemal w całości wymagał remontu. Jednak nowi lokatorzy dostrzegli w nim potencjał. Przede wszystkim jednak, umożliwiał kontakt z przyrodą choremu Sławkowi. Decyzję podjęli od razu. Na wprowadzenie musieli poczekać jeszcze kilka miesięcy, dopóki miasto nie przystosowało lokalu do potrzeb osoby niepełnosprawnej.
Pracy było bardzo wiele. Przełożono drzwi, wyrównano poziom, wykonano podjazd dla wózka i jeszcze wiele innych detali, które uczyniły domek funkcjonalnym. Gdyby nie ta dobudowana przez poprzednich właścicieli łazienka to pewnie nawet nie zaproponowano by nam tej lokalizacji, bo domek nie spełniałby podstawowych standardów – podsumowuje pani Beata.
Cała rodzina polubiła ten dom bardzo. Jest to dom, w którym spełniają się ludzkie marzenia i rodzą nowe pasje. Przede wszystkim te motoryzacyjne.
Jestem zakochana we wsi – mówi pani Beata. Mieliśmy działkę, na której chcieliśmy się pobudować. Jeździliśmy tam przez wiele lat, co weekend. W piątek się pakowaliśmy i wyjeżdżaliśmy. Wracaliśmy w niedzielę. Po zamieszkaniu na Jazdowie bardzo szybko okazało się, że codzienna krzątanina przy domku zajmuje mnóstwo czasu. Koszenie trawy, grabienie liści, podlewanie, odśnieżanie oraz drobne naprawy pochłaniają mnóstwo czasu i energii. Wycieczki na podwarszawską działkę stawały się coraz trudniejsze. Sprzedaliśmy działkę i kupiliśmy motocykle – wspomina mieszkanka domku 5A/1. Dopiero jak wsiadłam na motocykl, to poznałam smak prawdziwego biwakowania – pierwsze nocowania pod namiotem, gotowanie na menażkach, śniadanko w śmiesznych piżamach z widokiem na jezioro. Raz w miesiącu zostawiam chłopców i robię sobie wypady weekendowe. To jest dla mnie taka odskocznia od tych problemów tutaj – dodaje. Sama potrzeba żeby coś w swej codzienności zmienić narodziła się przed czterema laty w sytuacji zmęczenia psychicznego chorobą syna. Na pomysł, aby tym czymś był właśnie motocykl wpadł kolega młodszego z braci. Zapisałam się i zrobiłam bardzo szybko to prawo jazdy. A Sławek z renty kupił mi pierwszy strój motocyklowy. I powiedział mi, że jak wracam z wyjazdów to jestem inna – chwali się pani Beata. Ostatnio, z okazji dnia matki chłopcy podarowali jej dodatkowy „bonusowy” wyjazd na weekend. Pani Beata na swoim chopperze, bo jak się wyraziła nie lubi plastików, przemierza rocznie około 5 tys. kilometrów na nowo odkrywając te zupełnie znane i te mniej popularne zakątki Polski.
Sławek twierdzi, że paliwo ma we krwi. Nie wiadomo dokładnie od kiedy, ale chyba od dosyć dawna ponieważ tata jest zawodowym kierowcą, a mama połknęła motocyklowego bakcyla. Najlepszym prezentem na dwudzieste urodziny dla motoryzacyjnego fana była możliwość przejażdżki kilkoma „furami”. Tego dnia uliczka Johna Lennona była zastawiona autami o ponad przeciętnej pojemności silnika. Było więc czerwone ferrari, corvette’a, porsche, ford mustang i kilka jeszcze innych maszyn.
Ferrarką wpadliśmy w korek na Wisłostradzie, forda mustanga uszkodziliśmy, bo jak właściciel zaczął na parkingu kręcić bączki to nie zauważył i przywalił w krawężnik, pękły felga i półośka. Najszybciej jechaliśmy corvette’ą na Moście Siekierkowskim – wspomina Sławek, dla którego ta motoryzacyjna niespodzianka była spełnieniem marzeń.
Jego mama – prezeska Stowarzyszenia Mieszkańców Domków Fińskich Jazdów – przywołuje inne, bardziej typowe dla Jazdowa, wydarzenia. Rozmawiamy o jeżach, które lubią stołować się przy psich miskach, wróblu, który wpadł przez komin i zaczął trzepotać się w kominku, zapachu potraw z grilla w leniwe letnie popołudnia , wspólnym pieczeniu chleba i sąsiedzkim spotkaniu na „jajeczku”, które dało początek przyjaźni z mieszkańcami. Tu jest jak na wsi. Można iść do sąsiada pożyczyć jajko, ktoś jest chory to wystarczy poprosić. Zżyłam się strasznie z tymi ludźmi. I tak naprawdę, jeżeli znikną stąd mieszkańcy to tego najbardziej będzie mi brakowało.
Tekst: Daniel Kunecki
Domek, który do grudnia 2012 roku stał pod adresem. Jazdów 7/8, na osiedlu potocznie nazywany jest „domkiem zbieracza”. Mieszkał w tym domku pewien pan, jak głosi miejscowa legenda: prosty człowiek, ideowy komunista, który mówiąc kolokwialnie zwariował. Człowiek ten wygrał kiedyś w loterii państwowej samochód – syrenkę. Był przekonany, że jest to wielka nagroda za wieloletnią, lojalną służbę na rzecz Polski Ludowej. Pewnego razu, w okresie stanu wojennego, w trakcie godziny milicyjnej, kiedy nie można było wychodzić z domu, ta syrenka mu zniknęła. Było oczywiste, że osobą, która mogła ukraść ten samochód musiał być jakiś milicjant. Lokator, któremu samochód skradziono zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł to być nikt inny i jego świat się zawalił. Ponoć to właśnie doprowadziło go do szaleństwa, które skutkowało tym, że przez lata zbierał różne śmieci i rzeczywiście w ten sposób ten jeden domek doprowadził do upadku – relacjonuje sąsiad.
Tekst: Daniel Kunecki
Zdjęcia pochodzą ze strony https://www.facebook.com/
Domek 7/30 należy do tych nielicznych, które cały czas zajmowali członkowie jednej rodziny. W 1945 roku wprowadziła się tam Józefa Maleszko, pracująca w Biurze Odbudowy Warszawy. Jej wnuczka (wraz z mężem) wyprowadziła się z domku w listopadzie 2012 roku. To z nimi właśnie miałam okazję porozmawiać o Jazdowie prawie rok po ich wyprowadzce.
Trudne początki
Ma tu pani żywą historię – żartuje pan Andrzej, wskazując na żonę. Pani Małgosia nie tylko bowiem mieszkała w domku fińskim przez prawie całe swoje życie, ale to właśnie w nim przyszła na świat w 1951 roku. Jej mama miała wtedy 18 lat, ojciec był o kilkanaście lat starszy. Poznali się w Krakowie w czasie II wojny światowej. Po wojnie babcia i mama wróciły do Warszawy, skąd pochodziły. Po pewnym czasie ojciec pani Małgosi postanowił je odszukać. Przyjechał do stolicy i odnalazł ich adres w biurze meldunkowym.
Pani Małgosia opowiada, że na samym początku domek był bardzo ubogi: tylko ubikacja, zimna woda i piece. Trzeba było myć się w misce. Węgiel przywożony przez wozaków trzymano w piwniczce, na strychu suszono pranie. Wnętrze ścian pokrywała izolacyjna tektura, przypominająca grubą tapetę, pomalowana w nierównomierne szlaczki. Na zewnątrz rodzina hodowała kury i króliki.
Oprócz babci i rodziców pani Małgosi w domku mieszkała także starsza pani z około czterdziestoletnią córką. Pani Małgosia nie pamięta, kiedy dokładnie zostały one dokwaterowane. Współdzielenie domku prowadziło do wielu spięć i awantur. Najwięcej kłótni dotyczyło korzystania ze wspólnej kuchni, przedsionka i ubikacji – ciągłego kręcenia się po nich i niesprzątania po sobie.
Sytuacji nie poprawiła wyprowadzka rodziców pani Małgosi na początku lat sześćdziesiątych, gdy jej ojciec otrzymał propozycję nowej pracy i razem z żoną przeniósł się do mieszkania w Alejach Jerozolimskich. Pani Małgosia została z babcią na Jazdowie; nadal dzieliły domek z dokwaterowanymi współlokatorkami. Choć mieszańców domku 7/30 ubyło, to konflikt i tak narastał. Ciągłe awantury – tak opisuje ten okres moja rozmówczyni. Starsza pani i jej córka wyprowadziły się dopiero w połowie lat sześćdziesiątych, gdy pani Małgosia miała 15 lat.
Najładniejszy domek, jak pudełko
Pani Małgosia i pan Andrzej pobrali się na początku lat siedemdziesiątych. Ona była zatrudniona jako ekonomistka w urzędzie, on, z wykształcenia inżynier, pracował w różnych zawodach. Przez kilka pierwszych lat małżeństwo mieszkało z babcią na Jazdowie. Potem zdecydowali się wyprowadzić i przez osiem lat wynajmowali mieszkanie na Woli. Na Jazdów wrócili już po śmierci babci. Wtedy też zaczęli domek remontować. Wcześniej nie chcieli tego robić, ze względu na babcię. Trochę dlatego, jak podkreśla pani Małgosia, żeby jej serca nie ranić, że coś tam robimy, że coś burzymy. Jednak ważna była też różnica w sposobie traktowania domków przez przedstawicieli pierwszego i następnych pokoleń mieszkańców. Jak tłumaczą moi rozmówcy:
Pani Małgosia: Tak jak moja babcia żyła, to ten standard był taki… cieniutki. Dopiero w momencie, kiedy ja mogłam decydować, kiedy ja tam zamieszkałam, to się zmieniło. I to moje pokolenie już inaczej podchodziło do tych domków. Właśnie je rozbudowywało.
Pan Andrzej: Niejednokrotnie jak coś robiliśmy, mówili: „po co robicie? Przecież to i tak jest nie wasze”.
Pani Małgosia: Tak, mówili, że to jest tymczasowe. Tymczasowość ta trwa, jak widać, 60 lat.
Małżeństwo skupiło się przede wszystkim na ociepleniu domku. Wstawiono nowe drzwi i okna (trochę większe od oryginalnych, gdyż wewnątrz domku było stosunkowo ciemno – dlatego ciągle miałem fobie, żartuje pan Andrzej). Ocieplili strop. Obłożyli domek z zewnątrz styropianem i płytą karton-gips, położyli na wierzch nowe deski. Odnowili podłogę, zainstalowali ogrzewanie podłogowe. Zlikwidowali tradycyjne piece, wybudowali piec elektryczny, potem zamienili go na konwektory.
I to było bardzo dobre, gdyby nie jeden drobny szczegół. Nawet w tym domku, który był już zrobiony jak pudełko, ze wszystkich stron ocieplony, to i tak różnica między poziomem podłogi a poziomem sufitu była 8 stopni. (…) Nie do pokonania to było. U góry – piekło, a u dołu – zimno – opisuje pan Andrzej.
Choć może nie udało się wygrać z temperaturą, pieniądze, czas i praca zainwestowane w domek sprawiły, że wyróżniał się on na osiedlu. Należał do jednych z najbardziej zadbanych.
Jak opowiada pan Andrzej: Kiedy wieść się rozeszła, że my już jesteśmy zdecydowani żegnać się z tym domem, to wszyscy nasi sąsiedzi nam mówili: „Słuchajcie, przecież macie najładniejszy domek!”. I właśnie dlatego teraz go zostawiamy.
By zostały dobre wspomnienia.
Willa z widokiem
Pani Małgosia i pan Andrzej zadbali nie tylko o domek. Duże znaczenie miał też dla nich ogród. Oto jak go opisują:
Pani Małgosia: Zimą był śnieg. Wiosną jeszcze grabimy liście. I czekamy, już się cieszymy, że wyjdą tulipany.
Pan Andrzej: I wychodzi 500 krokusów. Autentycznie!
Pani Małgosia: Mnóstwo było krokusów! Poza tym dość oszczędnie było z kwiatami, zamiast tego mieliśmy trawnik. Kwiaty głównie wisiały pod oknami.
Pan Andrzej: Tu trzeba pewną tajemnicę od razu wyjaśnić. Kwiaty mieliśmy głównie wiszące pod oknami, ponieważ wszystkie inne zżerały ślimaki. Takie wielkie, bez domków, czarne. Były takie dni, że nieraz zbierałem ich po 200, 300 sztuk. I się załamałem. Wszystko zniszczyły.
Pani Małgosia: Kwiaty mieliśmy pod oknami. I wiosenne tulipany, narcyzy. Były jeszcze iglaste drzewa. Piękne!
Pan Andrzej: Tuje, świerki. Wszystko nieregularnie rzucone.
Małżeństwo posadziło także winorośl, która pięknie się rozrosła. Na wiosnę i w lecie domek i wybudowana obok niego pergola dosłownie tonęły w zielonych pnączach i winogronach. W sezonie można było zebrać nawet 100 kilo owoców.
Zadbany ogród i zacieniona, porośnięta winoroślą pergola sprzyjały zapraszaniu przyjaciół na spotkania towarzyskie. Od wiosny do jesieni fajne imprezki były, bo teren fajny. Ludzie przyjeżdżali, przychodzili. Sympatycznie – wspomina pan Andrzej. Wszyscy się cieszyli, że mamy w centrum willę – dodaje pani Małgosia. Do tego, jak żartuje małżeństwo, była to willa z widokiem na Francję (domek stoi koło ambasady francuskiej). Dzisiaj ten płot jest inny, bo zrobiony z takich pełnych elementów, ale przez wiele lat to były tylko pomalowane pręty stalowe. I dokładnie widziałem, co ambasador jadł na śniadanie – opowiada pan Andrzej. I zaraz dodaje: Nic fajnego.
Zielone pustkowie
Z czasem nastawienie wobec mieszkania na Jazdowie powoli ulegało zmianie. Moim rozmówcom coraz bardziej doskwierały trudy utrzymania domku i dbania o ogród.
Pani Małgosia: Na pewno były etapy fajne, miłe, szczęśliwe… No a później zaczęło to uwierać. W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie: no, dobrze by było, żeby się coś zadziało.
Pan Andrzej: Winogron brać nie chcieli. Nie miał kto zgarniać liści, śniegu, obcinać żywopłotu.
Pani Małgosia: Żeby tak człowiek dostał mieszkanie zamienne. Nawet planowaliśmy, że może byśmy się z kimś zamienili, bo stało się to już upiorne. Spadało coraz więcej obowiązków, które wcześniej nie były obowiązkami, tylko frajdą. Właśnie koszenie trawy, obcinanie żywopłotu, ten śnieg. Przestało to cieszyć.
Choć i dzisiaj z przyjemnością wspominają posiadanie ogródka (pani Małgosi brakuje chociażby możliwości wyskoczenia na szybko, w przerwie od pracy, na 15 minut na zewnątrz, by się poopalać), to cieszą się, że nie muszą się już nim zajmować.
Inną wadą mieszkania w domku 7/30 był brak codziennego kontaktu z innymi ludźmi. Ze względu na położenie domku na obrzeżach osiedla, tuż przy ambasadzie francuskiej, z dala od głównej drogi, moi rozmówcy, a szczególnie pani Małgosia, czuli się trochę odizolowani. Nie pomagały także otaczające domek żywopłoty. Tak opisują swoje doświadczenia z tamtego czasu:
Pan Andrzej: Pustka zupełna. Wie pani, były takie dni, sobota, niedziela, nieraz ktoś przyszedł. Ale w tygodniu to już nie. Bo nie było przelotu do parku [Ujazdowskiego – przyp. aut.]. Zupełnie człowiek się czuł jak na pustkowiu.
Pani Małgosia: Tak, tutaj [w nowym mieszkaniu – przyp. aut.] to chociaż widzę ludzi przez okno. Mamy fajny dom, bo mamy widok (…). A tam, powiem pani, to człowieka nie było widać. Jak przestałam pracować, tylko widziałam te krzaki, te krzaki i te krzaki. Tu czuję się na ten moment lepiej, bo tam byłam wiecznie sama.
Co więcej, sąsiedzi, z którymi małżeństwo utrzymywało bliższe kontakty, przeważnie już nie mieszkają na Jazdowie. Nowi lokatorzy, czy to dzieci i wnuki starszych mieszkańców, czy napływowi (tak moi rozmówcy określają właściwie wszystkie osoby nie wywodzące się z rodzin pracowników BOS-u, bez względu na to, czy mieszkały/mieszkają na osiedlu fińskich domków lat 3 czy 30) mieli zupełnie inny rytm życia niż pan Andrzej i pani Małgosia. O innych porach wychodzili z domu, o innych wracali. Nie było więc za bardzo okazji, by się z nimi spotkać, porozmawiać. Jak zaznacza pan Andrzej, sąsiada, którego domek stał w odległości może sześciu metrów od ich domku, potrafili nie widywać miesiącami. Niemniej oboje z żoną podkreślają, że układy sąsiedzkie były dobre i często dostawali zaproszenia na osiedlową Wigilię czy jajeczko. Niby wszystkich się znało, ale takiej więzi, że na imieniny to przyjdziemy do tych, a teraz do tych na urodziny, to nie było – wyjaśnia pan Andrzej. Są sąsiedzi znani i mniej znani – podsumowuje.
Post Scriptum
Pani Małgosia i pan Andrzej przeprowadzili się w miejsce położone niedaleko Jazdowa. On czasami odwiedza ich stare osiedle, ona – nigdy.
Pani Małgosia: Było ładnie. Dlatego nie chcę jechać, zobaczyć. Tak blisko tu mieszkam. A wie pani, ja nawet nie chodzę tą stroną [Alej].
Pan Andrzej: Aleje Ujazdowskie są odcięte.
Pani Małgosia: Odcięte na pół. W ogóle tam nie chodzę. Bo wiem, ile włożyliśmy w ten domek On był taki piękny. Jeszcze od kogoś usłyszałam, że niektóre domki zostały pomalowane sprejami. No to po prostu zrobiło mi się smutno. (…) Ale powiem pani, że wspomnienia zostały na zdjęciach. Ostatnich, gdzie właśnie widzę swoje ukochane kwiaty pod oknami.
Pan Andrzej: Pelargonie.
Pani Małgosia: I piękne, ozdobne winogrona… Ale staram się, wie pani, nie wracać do tego, nie rozpatrywać. Zakończyłam ten etap. Tutaj, gdzie mieszkamy, jest bardzo dobrze. Bardzo ładnie.
Pan Andrzej: I też na jesieni są liście. Ale nie my musimy je grabić.
W lecie 2013 roku w ramach Otwartego Jazdowa domkiem 7/30 zajmowały się Pracownia Letnia i Odrobina Kultury. W logo Pracowni Letniej, prowadzonej przez studentki ASP, umieszczono czarnego ślimaka bez domku.
Tekst: Jagna Jaworowska
Domek oznaczony numerem 10/2 jest jednym z tych stojących przy samej ulicy Jazdów. Jego pierwszym gospodarzem był Stanisław Jankowski „Agaton”, postać niezwykła: oficer, związany z AK, cichociemny, a jednocześnie architekt i urbanista, od 1946 roku związany z Biurem Odbudowy Stolicy. Mieszkając na Jazdowie Stanisław Jankowski projektował miedzy innymi MDM i trasę W-Z. Swój domek od razu rozbudował o dodatkowy pokoik dla córki. W 1963 roku w tym małym pokoiku zamieszkał Krzysztof Baumiller – obecny gospodarz domku, a wówczas licealista, który wraz z rodzicami i rodzeństwem przeniósł się na Jazdów z Czerniakowa.
Przeprowadzka „do baraku”
Ojciec wiedział że Jankowski się wyprowadza, bo byli zaprzyjaźnieni i zamienił mieszkanie na Solcu na domek tutaj. Ważne było, że można dzieci wykopać do ogrodu – opowiada pan Krzysztof. Przeprowadziliśmy się tutaj i nagle okazało się, że jest nas, rodzeństwa, czwórka a nie trójka. Było więc jeszcze korzystniej tutaj. Oczywiście, nie wszyscy byli wówczas zdania, że taka zamiana mieszkania na domek fiński jest mądrą decyzją. We wczesnych latach sześćdziesiątych atrakcyjna z dzisiejszego punktu widzenia lokalizacja nie była najważniejsza. Zwracano przede wszystkim uwagę na warunki życia, a domki fińskie nie miały pod tym względem wiele do zaoferowania. Pan Krzysztof dobrze pamięta ogrzewanie domku piecami kaflowymi, gotowanie na kuchni węglowej oraz kąpiele we wspólnej łaźni.
Staś Jankowski, który projektował wtedy tak zwaną ścianę wschodnią, miał już chyba dosyć mieszkania w tym domku. I ojciec wtedy doszedł do wniosku, że dla nas byłoby najlepiej jakbyśmy się przenieśli do tego domku. I zostawiając normalne według dzisiejszych standardów mieszkanie, gdzie były kaloryfery i tak dalej, fantastyczna klatka schodowa, podwórko, przeniósł się do tego domku, gdzie mu różni ludzie mówili: „Panie inżynierze, gdzie się pan przenosisz, do baraku?”. No więc ojciec wybrał przeniesienie się do baraku, a ja już w tym baraku tkwię od tego 1963 czy 1964 roku – śmieje się Krzysztof Baumiller, który mieszkanie w domku fińskim ceni sobie bardziej niż centralne ogrzewanie i wszelkie podobne wygody.
Domek pracy twórczej
Zdaniem gospodarza, mimo upływu pięćdziesięciu lat, od chwili przeprowadzki domek nie uległ większym zmianom. Jedynie łazienka została powiększona, a do ogrzewania domu służy teraz kominek. Z biegiem lat zmieniało się też przeznaczenie poszczególnych pomieszczeń. Np. pokoik, w którym kolejno mieszkali Magdalenka Jankowska – córka Agatona oraz nastoletni Krzysztof Baumiller, dziś pełni funkcję pracowni ceramicznej. Pani Joanna Baumiller, żona gospodarza, tworzy tu małe dzieła sztuki, które miedzy innymi zdobią elewację domku fińskiego przy Jazdów 10/2.
Pod tym adresem przez lata mieszkało wielu ludzi, a większość z nich zajmowała się pracą twórczą. Moim zdaniem, to jest troszkę tak, że ludzie, którzy zajmują się sztuką w jakimś sensie, no jeżeli uznamy, że architekt zajmuje się sztuką, ale raczej tak, szukają miejsc niebanalnych, albo starając się zrobić mieszkanie niebanalnie. – tłumaczy Krzysztof Baumiller. Moi rodzice szukali czegoś takiego, żeby to było niebanalne. A jednocześnie, żeby z tą czwórką dzieci jakoś móc się poruszać, a nie siedzieć jedno drugiemu na łbie.
Jego ojciec, Jerzy Baumiller, architekt, stworzył w tym domku wiele projektów m. in. ojciec tu zaprojektował ze trzy mistery Warszawy – opowiada syn, który z kolei tworzy projekty teatralne i filmowe: te spektakularne np. cała seria spektakli u Izy Cywińskiej w Poznaniu powstały tutaj- mówi.
Oprócz Jankowskich i Baumillerów w domku przy Jazdów 10/2 przez kilka lat mieszkał z rodziną Jonasz Kofta, który tutaj napisał słynną piosenkę „ Radość o poranku”. Okno było zabite kocem i Jonasz pisał piosenkę „jak dobrze wstać”. Miał zasłonięte okno. On nienawidził wstawać rano! Mówię: „co cię napadało żeby napisać: jak dobrze wstać?”, a on na to: „no Krzysiek, siedzę na ławce, otwieram oczy – rano. Jak dobrze wstać”.
Tekst: Małgorzata Kunecka
Ostatnia lokatorka domku 10/8 przeniosła się na Jazdów wraz z mężem i trzema synami na jesieni 2006 roku. O istnieniu osiedla domków fińskich wiedziała już wcześniej.
Kiedyś, idąc z dziećmi na spacer, przypadkowo żeśmy trafili na tyły parku [Ujazdowskiego]. Pamiętam, jak jeszcze przy Sejmie stały puste domki. Zatrzymałam się i powiedziałam do męża: „Tyle domków stoi pustych. A my, zobacz, w takim maleńkim mieszkanku siedzimy w piątkę”. Mąż tak popatrzył: „Fajnie, ale ile tu by trzeba było zmian, żeby taki domek zaadaptować”. Odpowiedziałam: „Ale wiesz co, ja bym jednak chciała w takim domku mieszkać”. Jak to się życie układa!
– wspomina w trakcie naszej rozmowy. I w zasadzie byliśmy ostatnimi mieszkańcami, którzy się tu, na Jazdów, wprowadzili – zaznacza.
Domek
Rodzina otrzymała domek z tych większych, z dwoma pokojami, malutkim przedpokojem, łazienką i kuchnią. Wcześniej zajmowali mieszkanie w bloku, więc jedno z pierwszych doświadczeń po przeprowadzce stanowiło poczucie posiadania większej przestrzeni:
My z maleńkiego mieszkanka się tam przenieśliśmy, bo to było 23 metry, w tym 16 metrów – pokój. Z trójką dzieci. No to człowiek, jak zobaczył taką przestrzeń [domku], to skakał do sufitu. (…) Taki domek… Tu człowiek jak mieszkał nawet w jednym pokoju, a miał ogródek, to otwierał drzwi i miał przestrzeń. Nie odczuwał tej małej powierzchni.
Życie rodzinne toczyło się przede wszystkim w dużym pokoju, który w nocy stawał się sypialnią rodziców. Tam nic nie było zmienione, jeśli chodzi o układ pomieszczeń. Łazieneczka była malutka. Przedpokoik był malusieńki. Ale jak się weszło do tego dużego pokoju, to było już gdzie rozrabiać. Było się gdzie rozpędzić, jak ja to mówię – wspomina dawna lokatorka ze śmiechem. Drugi, mniejszy pokój podzielono na dwa – najpierw prowizorycznie szafą, potem wybudowano ściankę – tak, by najstarszy syn miał swój własny pokoik.
Dom był stosunkowo widny. Jak śmieje się moja rozmówczyni: Tu się żyło z naturą, że tak powiem. Od wschodu mieliśmy rano światło. Od zachodu mieliśmy światło po południu. A że duży pokój miał jeszcze okno południowe, więc tam praktycznie cały czas było słonecznie. We wnętrzu domku panował charakterystyczny zapach starego, drewnianego budynku. W zimie pachniało inaczej, w zależności od tego jakim drewnem palono w piecu. W lecie natomiast, gdy okna i drzwi przez większość czasu pozostawały otwarte, do środka wpadały zapachy roślin z ogrodu. Moja rozmówczyni najmilej wspomina czas, gdy kwitła akacja.
Ten zapach na wiosnę… Zniewalający. Ta akacja bardzo mi przypominała pobyty w dzieciństwie u babci. Tam, jak się szło w pole, była cała aleja obsadzona akacjami. Zresztą ten domek… (…) przypominał moje dzieciństwo, moje pobyty u babci, tam był taki sam domek
– wyjaśnia.
Remonty i zmiany
Jednak życie w domku, szczególnie w pierwszych miesiącach, miało też swoje złe strony. Budynek i otaczający go ogród były zaniedbane. Gdy wyprowadzili się poprzedni mieszkańcy, przez jakiś czas posesją nikt się nie zajmował. W ogrodzie zalegały liście jeszcze z poprzedniego roku, całość porosły chaszcze. Płyta gipsowo-kartonowa, pokrywająca domek z zewnątrz, łuszczyła się i rozpadała. Co więcej, po miesiącu zapchał się piec i rodzina przez całą zimę musiała dogrzewać się używając kozy.
Wykonanie niezbędnych remontów oraz uporządkowanie ogrodu zajęło kilka lat. Stary piec rozebrano, postawiono nowy, który obłożono starymi kaflami – jasnobrązowymi ze wzorkiem w kwiaty. Małżeństwo własnoręcznie odnowiło także domek z zewnątrz:
Całą elewację ściągnęliśmy. A tam gwóźdź przy gwoździu, na całej powierzchni domu! I myśmy musieli to wszystko wyciągać! Robiliśmy to systematycznie przez ileś tygodni. To też człowiek się przy tym narobił…
W ogródku posprzątano liście, usunięto druciane ogrodzenie, które kaleczyło drzewa i krzewy, posadzono nowe rośliny. Dwa lata przed wyprowadzką postawiono nawet altankę.
Natura nieujarzmiona
Przez sześć lat mieszkania na Jazdowie, drzewa przewracały się na ich posesję aż trzy razy. Pierwsze złamało się w nocy podczas burzy, w lutym, rok po przeprowadzce. Upadło na domek od strony zachodniej. Zniszczyło dach, uszkodziło belkę, zablokowało drzwi wejściowe. Wybiło okno, przy którym stała wtedy moja rozmówczyni.
I nagle w nocy obudziłam się i podeszłam do okna, bo nie wiedziałam co się dzieje. Zobaczyłam błysk, ogromny błysk. Nie wzięłam okularów, więc twarz przybliżyłam do okna. I nagle usłyszałam jakiś grzmot. Tak się wystraszyłam, że odskoczyłam. I wtedy to drzewo huknęło. Parapet uderzył mnie w rękę. Ale człowiek nie czuł tego bólu. Dobrze, że nie stałam ciągle przy oknie, bo by mnie to drzewo przygniotło. Zaczęłam krzyczeć do męża, zabraliśmy dzieci i zaczęliśmy uciekać. Nie wiedziałam, czy ten domek się nie wali. (…) Strażacy przyjechali, przecięli drzewo na pół i stwierdzili, że w zasadzie to się nic nie stało. A co by się miało stać? Kazali nam płacić za swój przyjazd. Ja mówię: „no ale jak to? Przecież stało się nieszczęście, nie mogliśmy z domu wyjść, o mało co mnie nie zabiło!”. Dopiero jak pokazałam mu [strażakowi] rękę i jak zobaczył siniaki, to się spytał: „A może by karetkę wezwać?”
– opowiada. Doraźne naprawy, jak prowizoryczne załatanie dachu, wykonał mąż rozmówczyni. Okno wstawiono po miesiącu, jednak ostateczny remont miasto, właściciel domku, przeprowadziło dopiero w sierpniu.
Następne drzewo przewróciło się już kilka miesięcy później, na Wielkanoc, tym razem od wschodu. Upadając zerwało kabel elektryczny i zatrzymało się na ogrodzeniu. Ostatni raz drzewa „zaatakowały” posesję przy Jazdów 10/8 w sierpniu 2010 roku. Podczas burzy ułamał się konar i zniszczył północne ogrodzenie. O mało co nie dosięgnął jednego z narożników domku. Najgorszy jest strach, który zostaje – tłumaczy moja rozmówczyni. Jak wiały wiatry, to były nieprzespane noce. Jak człowiek raz coś takiego przeżyje, to zostaje do końca życia. Żeśmy tej przyrody nie ujarzmili– podsumowuje ze śmiechem.
Ostatni lokatorzy
Rodzina nie wie dokładnie, kto zajmował domek przed nimi. Na strychu znaleźli kilka zabawek i starych książek po poprzednich lokatorach. Sąsiedzi powiedzieli im, że było to młode małżeństwo z małym dzieckiem oraz starsza pani – babcia jej lub jego.
Oni sami wyprowadzili się z domku późną jesienią 2012 roku. Dwójka młodszych dzieci nadal chodzi do szkoły podstawowej nr 12 przy Górnośląskiej 45 (starszy syn, gdy się tu przenieśli, był już w gimnazjum; teraz studiuje). Do dzisiaj utrzymują relacje ze dawnymi sąsiadami z Jazdowa. Jak idziemy [z synami do szkoły], to zawsze kogoś spotkamy. Rozmawiamy. Dzieci niektórych osób chodzą tu do szkoły czy do przedszkola, więc też się ich spotyka. Nawet tych, co już się przeprowadzili. (…) Część osób mieszka też w naszej [obecnej] okolicy – opowiada moja rozmówczyni.
Do dziś czuje się bardzo związana ze swoim starym domem i jeśli może, unika przechodzenia koło niego. To jest tak, jakby ktoś umarł, dosłownie – opisuje. Gdy dzieciom zależało na ponownym zobaczeniu domku i poszukaniu jeszcze jakichś pamiątek czy śladów ich obecności, poszła z nimi. Pozwoliła im wejść do środka, ale sama wolała zostać na zewnątrz. Człowiek tęskni za tym miejscem. Myślę, że te wszystkie trudy, jakie żeśmy tutaj przebyli, te nasze przygody, to się zaciera. Pamięta się to, co dobre. Ten dom był takim wspomnieniem z mojego dzieciństwa. A z kolei dla męża to było coś, w co włożył ogrom pracy, bo to głównie on tutaj wszystko robił. Więc jest z tym domem emocjonalnie związany, chociaż mieszkał tu krótko. Z poprzednim tak nie był, jak z tym – tłumaczy.
Po wyprowadzce ostatnich lokatorów, w 2013 roku w domku,w ramach Otwartego Jazdowa urzędowały organizacje Dizajn Skład i Miasto Moje A W Nim.
Tekst: Jagna Jaworowska
W budynku przy ulicy Jazdów 8a w czasach Szpitala Ujazdowskiego znajdowała się kostnica. Później, gdy zaczęto budować osiedle domków fińskich, urządzono tam ogólnodostępną łaźnię.
Krzysztof Baumiller, który zamieszkał na Jazdowie w latach sześćdziesiątych opowiada:
To była wcześniej kostnica. W łaźni były prysznice i były wanny, czyli kabiny z prysznicami, kabiny z wannami i chyba, o ile dobrze pamiętam, taka sala, gdzie były wspólne prysznice. Nie było łaźni w sensie sauny. Były kabiny z prysznicami. Wszyscy, całe osiedle tam chodziło.
W domkach dostęp do wody był możliwy w toalecie (wc z małą umywalką) i w kuchni. Mieszkańcy, do codziennego mycia podgrzewali wodę na kuchni węglowej. Gdy się wykąpać mogli wybrać balię we własnym domku, lub też za drobną opłatą skorzystać z łaźni, która posiadała kotłownię. W łaźni, która nie była podzielona na części damską i męską można było skorzystać z prysznica lub wykąpać się w wannie.
I myśmy co sobotę chodzili z mamą. Mama brała nas, dzieci, i żeśmy szli do tej łaźni i to była dla nas atrakcja, bo tam mama w jednej kabinie się kąpała, a my w drugiej, a to żeśmy się podglądali nawzajem, wygłupialiśmy się, żarty były… I rzeczywiście, z ręcznikami, tak, przewieszonymi, czy z jakimiś tam torbami żeśmy szli raz w tygodniu do łaźni– relacjonuje pani, która wychowywała się na osiedlu na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
W pierwszych latach powojennych, z łaźni korzystali nie tylko mieszkańcy domków fińskich, ale i okolicznych kamienic. Lokator domku 3/5, który sprowadził się na osiedle w połowie lat osiemdziesiątych opowiada:
Moja żona, mieszkała zawsze w rejonie PlacuTrzech Krzyży. Po wojnie dom, w którym mieszkali częściowo ocalał i tam nadal mieszkali. Ponieważ nie było ciepłej wody, biegali do łaźni, właśnie tam, naprzeciwko naszego przyszłego domku.
W latach siedemdziesiątych mieszkańcy starają się doposażyć domki w „prawdziwe” łazienki.
ludzie chcieli sobie polepszyć tutaj swoje warunki bytowe. Nie może być wiecznie takiej tymczasowości. Ponieważ zobaczyliśmy, że nic tu nie likwidują, nie proponują nam innych mieszkań, tylko te domki tak zostają, a myśmy się do tego miejsca przyzwyczaili to ludzie zaczęli, ci, którzy mieli pieniądze, czy mieli rodziny, dzieci – to sobie zaczęli dobudowywać łazienki – wyjaśnia jedna z mieszkanek osiedla.
W ostatnich latach swego funkcjonowania łaźnia oferowała kąpiele borowinowe. Zabiegi lecznicze były dostępne dla wszystkich chętnych.
z zewnątrz też niektórzy przychodzili. To było wszystko umawiane, zamawiane, Chociaż ja tego już dobrze nie pamiętam – kończy swoją opowieść mieszkanka domku 3/9.
Tekst: Daniel Kunecki
Założony w 1893 roku Park Ujazdowski w naturalny sposób stanowi zachodnią granicę osiedla domków fińskich na Górnym Ujazdowie. Podczas II wojny światowej, uległ zniszczeniu w stosunkowo niewielkim stopniu. Dzięki temu, część osiedla położona w bezpośrednim sąsiedztwie parku była zacieniona. Pierwsi lokatorzy, którzy mogli wybierać domki spośród jeszcze wolnych, chętnie wybierali właśnie te przy Parku Ujazdowskim. Stare drzewa dawały cień i sprawiały, ze latem domki mniej się nagrzewały.
Pierwsze wspomnienie dotyczące Jazdowa , które przywołuje Daniel Wiktorowicz, obecny mieszkaniec domku 3/8, wiąże się właśnie z Parkiem Ujazdowskim:
Pierwsze wspomnienie ? W ogóle trudno było mi uwierzyć, że to jest Warszawa. Tym bardziej, że wtedy jeszcze najczęściej wchodziło się na teren Jazdowa przez Park Ujazdowski, a przynajmniej ja tak wchodziłem. Była ta narożna brama, która nadal jest na Placu Na Rozdrożu. Przechodziło się tą bramą, szło się tą alejką przez mostek nad jeziorkiem i dalej, między dwiema starymi brzozami, wśród żywopłotów, była mała, zarośnięta furtka. Przechodziło się przez tą furtkę i nagle człowiek znajdował się na wsi. W ogóle to było ciężkie do uwierzenia. Było to fantastyczne miejsce do nocnych powrotów, kiedy można było się zatrzymać na chwileczkę na mostku i popatrzeć na toń jeziorka ujazdowskiego, na księżyc, który gdzieś tam sobie błyskał. Natomiast to było zaskakujące: sam środek miasta i wieś. Jak pierwszy raz tu trafiłem, to brakowało mi gdakania kur i muczenia krowy w oddali.
Jeszcze przed wojną, w Parku Ujazdowskim znajdował się plac zabaw, jednak dzieci z osiedla fińskich domków pociągało zupełnie inne miejsce. Maria Pieńkowska wspomina, że ku utrapieniu rodziców i wbrew ich zakazom, dzieci chodziły bawić się przy parkowych wodospadach.
Zawsze te dzieciaki uciekały do parku. Jak nie było naszych dzieci, dzieci zginęły, to dzieci na kamieniach w Parku Ujazdowskim były. Tam były takie kamienie i woda i one tam pasjami chodziły. Nie było to bezpieczne więc żeśmy im nawet kiedyś zapowiedzieli, że jeżeli ich tam jeszcze raz złapiemy, to dostaną w tyłek.
Inny jazdowianin, przywołuje z kolei opowieść o napotkanych mieszkańcach Parku Ujazdowskiego:
kiedyś moja ówczesna narzeczona wracała z pracy przez Park Ujazdowski. Przyszła do domu i powiedziała: Mikołaj, Mikołaj, słuchaj, weź, Jaśka, czyli jej brata, który przyjechał nas odwiedzić na chwilkę, i pójdźcie do parku, bo tam dzieci karmią piżmaki. Poszliśmy, jakiś chleb wzięliśmy, czy orzeszki, poszliśmy do Parku Ujazdowskiego, gdzie owszem dzieci karmiły, ale szczury, szare, wielkie szczury, które gromadnie wyłaziły z dziur pod mostkiem. Nie były to żadne piżmaki, tylko potworne, miejskie szczurzyska, paskudne.
Tekst: Daniel Kunecki
CMENTARZ
Historia cmentarza na terenie Jazdowa sięga XVIII wieku. W czasie Powstania Kościuszkowskiego umieszczono tu lazaret wojskowy. Żołnierze Kościuszki nie tylko tu zdrowieli, wielu umierało. Z pewnością chowano ich na okolicznym terenie. Szpital Wojskowy działał tutaj także w okresie Księstwa Warszawskiego, a więc wojen napoleońskich, a później jeszcze w Królestwie Polskim i w czasie Powstania Listopadowego. Szpital działał tu także w okresie międzywojennym; był to największy szpital wojskowy w kraju. We wrześniu 1939 roku trafiali tutaj obrońcy stolicy, wielu z nich zmarło. Na terenie szpitalnym pochowano ich ponad sześciuset. Powstał tu wówczas największy cmentarz polowy Warszawy. Tworzył pojedynczy rząd grobów, ciągnących się wzdłuż alei, biegnącej skrajem zachodniej granicy szpitala. W czasie okupacji zmarłych pacjentów Szpitala Ujazdowskiego chowano wzdłuż ogrodzenia Parku Ujazdowskiego. Stąd prawdopodobnie wywodzi się określenie „czarna aleja” – potoczna nazwa alejki, która obecnie nosi miano ulicy Johna Lennona. Ostatni pochówek na tym terenie miał miejsce w 1945 roku. Pochowanym był gen. Aleksander Waszkiewicz – dowódca 5 Dywizji Piechoty, który zginął 22 kwietnia 1945 pod Budziszynem.
W pierwszych latach swojego istnienia osiedle domków fińskich sąsiadowało bezpośrednio z cmentarzem. W rozmowach z nami wspomina o tym kilkoro najstarszych mieszkańców.
Ja się potwornie bałam tego – opowiada jedna z pań, która pod koniec lat 40. była dziesięcioletnią dziewczynką. – Bo tutaj przecież był cmentarz. Normalny cmentarz z grobami żołnierzy. Więc wracanie wieczorem dla takiego dziecka jak ja byłam, nie było przyjemne.
Ekshumację przeprowadzono w 1951 roku. Ciała zmarłych przeniesiono na Cmentarz Wojskowy na Powązkach gdzie spoczywają w kwaterze C 27.
Mieszkanka domku 3/8 przywołuje relację o prowadzonej z inicjatywy władz miasta ekshumacji:
Mama mówiła, że ekshumację robili jak był mróz i gołymi rękami wydłubywali i był smród niesamowity. Tyle tylko wiem.
Przy parkanie oddzielającym teren domków od parku Ujazdowskiego, w pobliżu Trasy Łazienkowskiej, stoi dziś długa ściana, a na niej tablica. Głosi ona: „Miejsce uświęcone krwią bohaterskich obrońców ojczyzny i jej stolicy 1939”.
MIEJSCE PAMIĘCI
Nie sposób przeoczyć pomnika znajdującego się na końcu ul. Johna Lennona. Został on wzniesiony staraniem pracowników Szpitala wiosną 1940 roku. Przez wszystkie lata okupacji pomnik, jak podaje Muzeum Szpitala Wojskowego na Ujazdowie, „tonął w kwiatach i zieleni, otaczany serdeczną opieką personelu i pacjentów”. Na obelisku dotrwała do naszych czasów płaskorzeźba Madonny Częstochowskiej dłuta Stanisława Komaszewskiego. Pomnik jest objęty rejestrem Miejsc Pamięci Narodowej.
Tekst: Daniel Kunecki
Na Jazdowie nigdy nie było sklepu. Po zakupy trzeba było iść „w miasto”. Niekiedy zaopatrywano się na straganie stojącym przy ulicy Pięknej, w miejscu tuż przy obecnym ogrodzeniu ambasady francuskiej. Reżyser Marian Marzyński przywołuje opis straganu widzianego oczami dziewięciolatka w sposób następujący:
Tutaj przez lata całe był stragan z kobietą, którą my nazywaliśmy Babiorą, a czasem prywaciarą. Mój ojciec, który był dyrektorem budowy domków fińskich, uważał, że u prywaciarzy nie należy kupować. Pani Babiora sprzedawała warzywa i owoce, na ogół nieświeże. Z punktu widzenia mojego ojca, który wierzył, że tylko socjalistyczny handel jest właściwą formą handlu, natomiast handel prywatny jest nadużyciem, ona była spekulantką. Tę etykietkę kobieta prowadząca stragan otrzymała, ponieważ sprzedawała podstawowe towary po wyższych cenach niż państwowe sklepy, co było uważane za naganne. W zasadzie u niej nie kupowaliśmy, jedynie w awaryjnych sytuacjach, kiedy zabrakło czegoś w domu, co było pilnie potrzebne. Generalnie kupowało się u Babiory rzeczy nienajlepszej jakości i za drogie. Była to stara, zasiedziała kobieta, która miała swój marny biznes, dzięki któremu osiągała jakiś minimalny dochód – podsumowuje Marzyński, który wychował się na Jazdowie w końcu lat 40.
Tekst: Daniel Kunecki
W miejscu gdzie jest obecnie ambasada francuska, tuż za ogrodzeniem, u zbiegu ulic Jazdów i Pięknej znajdowała się dawniej brama, prowadząca do Szpitala Ujazdowskiego. Przy bramie stała stróżówka. W stróżówce, która już nie była stróżówką tylko taką ruiną – opisuje budynek z pierwszych lat powojennych Marian Marzyński – wchodziło się do małego, maciupeńkiego pokoju z jakąś kuchenką, gdzie mieszkał i pracował krawiec. Przerabiał on wszystkim ubrania i przenicowywał na drugą stronę. Po wojnie w zasadzie nikt nie miał zachowanej w dobrym stanie odzieży. Dlatego też, zapotrzebowanie na przenicowanie i inne tego typu usługi było bardzo duże. Swoją drogą, wydaje się czymś zaskakującym taka mała oaza prywatnej inicjatywy ( był to prywaty zakład krawiecki, a nie państwowy czy spółdzielczy), w tak bliskim sąsiedztwie parlamentu komunistycznego państwa.
Tekst: Daniel Kunecki
Po II wojnie światowej Ambasada Francji w Polsce przez 26 lat nie posiadała własnego gmachu i musiała urzędować w budynkach zastępczych. Ze względu na ówczesną sytuację gospodarczą i polityczną Polski oraz na charakter relacji dyplomatycznych naszego kraju z państwami zachodnimi, budowa nowego budynku Ambasady opóźniała się. Zniszczony w czasie wojny Pałac Frascati, w którym wcześniej mieściła się placówka, został zarekwirowany. Po odbudowie oddano go Muzeum Ziemi PAN. Polskie władze obiecały przekazać Francuzom w zamian nową działkę, jednak co pewien czas zmieniały decyzję co do jej lokalizacji – obecna, przy ulicy Pięknej na Jazdowie, jest trzecią, którą Francji zaoferowano. Polska strona odrzucała też proponowane przez Francuzów projekty gmachów.
By wyjść z tego impasu, na początku lat ‘60 francuskie ministerstwo spraw zagranicznych zaangażowało do stworzenia nowych planów aż trzech architektów: Henriego Bernarda, Guillaume’a Gillet i Bernarda Zehrfussa. Przedstawili oni władzom Warszawy trzy koncepcje. Różnice w stylu projektów wyraźnie wskazują, że każdy został opracowany przez innego twórcę. Niemniej oficjalnie, zgodnie z instrukcją ministerstwa, wszystkie trzy plany przedstawiono jako wspólne dzieła tria architektów. Ostatecznie warszawska rada miejska wybrała projekt A, będący zapewne autorstwa Zehrfussa. Nadzór nad budową pełnili jednak wszyscy trzej architekci i wszyscy wymieniani są jako projektanci gmachu.
Na działce przeznaczonej pod budowę ambasady znajdowało się ponad 20 domków fińskich. Lokatorzy osiedla, z którymi rozmawialiśmy, nie potrafili sobie przypomnieć, co dokładnie stało się z osobami mieszkającymi w tamtych drewniakach. Zapewne dostały one od miasta mieszkania zastępcze. Kamień węgielny pod ambasadę został wmurowany przez generała Charlesa de Gaulle’a 11 września 1967 roku.
Nową siedzibę Ambasady oficjalnie oddano do użytku 14 lipca 1971 roku. Na inauguracyjną imprezę zaproszono m.in. mieszkańców Jazdowa. Budowla wyróżniała się nowoczesnym industrialno-futurystycznym stylem. Składała się z dwóch oddzielnych części: konsularnej i kancelaryjnej, niedostępnej dla osób z zewnątrz. Konstrukcję oparto na pięciu metalowych portykach przypominających pomostowe suwnice. Fasadę obłożono charakterystycznymi aluminiowymi panelami zaprojektowanymi przez inżyniera Jeana Prouvé.
W latach ‘80 obok budynków ambasady dobudowano rezydencję ambasadora zrealizowaną w postmodernistycznej konwencji zgodnie z projektem Guya Autrana. Jak żartobliwie opowiadał mieszkaniec domku, jak to sam określił, „z widokiem na Francję”, czyli sąsiadującego z terenem ambasady: Dzisiaj ten płot [ambasady] jest inny, bo zrobiony z takich pełnych elementów, ale przez wiele lat to były tylko pomalowane pręty stalowe. I dokładnie widziałem, co ambasador jadł na śniadanie. Nic fajnego.
Na początku XXI wieku przeprowadzono gruntowną renowację gmachu ambasady zgodnie z projektem Jeana-Philippe’a Pargade’a. Francuski architekt nadał budynkowi bardziej przyjazną, otwartą na otoczenie formę. Dwie części siedziby połączono szklanym atrium; przeszklono także parter, dzięki czemu bryła ambasady zyskała na lekkości. Jednocześnie jednak nie zrezygnowano z „przemysłowego” stylu. Zachowano oryginalną konstrukcję wspartą na portykach, jak również zewnętrzne panele, które oczyszczono i zabezpieczono przed korozją. Prace zakończono w październiku 2004 roku.
Większość mieszkańców osiedla, z którymi rozmawialiśmy, nie miała o ambasadzie francuskiej zbyt wiele do powiedzenia. Przyznawali najwyżej, że sąsiedztwo placówki dyplomatycznej podnosi prestiż Jazdowa, a także zapewnia ochronę i dodatkowe patrole policji.
Tekst: Jagna Jaworowska
Fotografie uzyskane dzięki uprzejmości Ambasady Francji w Warszawie
Oprócz wywiadów przeprowadzonych w ramach projektu, korzystałam z książki „Mutation. Une ambassade à Varsovie. Przemiana. Ambasada w Warszawie” François Lamarre’a i Agnieszki Stepnikowskiej wydanej przez Archives d’Architecture Moderne w 2005 roku.
PODGLĄDACZE
Krzysztof Baumiller opowiadając o losach Jazdowa wspomina okres, w którym największą plagą na osiedlu byli podglądacze. Niewielkie płotki lub żywopłoty, otaczające domki stanowiły jedynie symboliczną przeszkodę dla każdego kto chciał się zbliżyć.
Nasza córka miała około 14 lat. Kiedy wyszliśmy zadzwoniła do nas cała zdenerwowana. Dzwoniła tutaj, spod stołu, że jakiś facet przez okno do niej zagląda – wspomina mieszkanka domku 3/6.
Niestety, było pełno zboczeńców. Do tego stopnia, że czasem się odsłaniało zasłony, a tu do okna była czyjaś twarz przyklejona – dodaje Danuta Gieysztor – Rosa.
Mieszkańcy nie pozostawali bezradni wobec natrętnych intruzów. Wspólnymi siłami starano się ich łapać i doprowadzać na milicję, zdarzało się jednak że sprawiedliwość wymierzano na miejscu:
Kiedyś z Januszem Wałaszewskim dorwaliśmy takiego podglądacza i chcieliśmy go lać, a on powiedział „Panie doktorze, no co ja poradzę, jak pana żona tak mi się strasznie podoba”. Dostał kopa w dupę i poszedł – wspomina jeden z mieszkańców. Biedni byli ci podglądacze, bo dostawali tutaj ciągle łomot – podsumowuje.
ZŁODZIEJE
Zmontowane z prefabrykowanych elementów parterowe domki nigdy nie były twierdzą. Nie mogły nią być. Na dobrą sprawę wystarcza bardziej zdecydowane kopnięcie aby drzwi ustąpiły.
Problem z tymi mieszkaniami polega na tym, że to jest teren zasadniczo otwarty. Jeżeli to jest kamienica, to kamienica ma klatkę schodową. My tutaj zasadniczo do ukradnięcia mamy tyle rzeczy, że chętnie bym rozdał połowę. Ale są ludzie, którzy mają te mieszkania jakoś tam odpicowane, a wstęp tutaj to jest tak naprawdę kawałek kija, którym się wybija okno – tłumaczy Daniel Wiktorowicz.
Jedynym i najpewniejszym środkiem, choć trochę zapobiegającym włamaniom, pozostawał wzajemny dozór i sąsiedzka pomoc. Aby nie kusić złodzieja, mieszkańcy na czas swojej nieobecności, przekazywali klucze sąsiadom, aby ci wyjmowali korespondencję ze skrzynki, doglądali, a zimą raz na kilka dni rozpalili w kominku aby domek nie wychłodził się zanadto. Jednak najcenniejsza była sąsiedzka czujność. Jeden z incydentów przywołuje pani Danuta Gieysztor-Rosa:
Wyjechaliśmy na dwa tygodnie i pamiętam, że jak wróciliśmy to okazało się, że zapomnieliśmy kluczy od domu. Przyjechaliśmy tutaj chyba o pierwszej w nocy. Kluczy nie ma. Co zrobić? Wybiliśmy okno. I córka, młodsza, weszła przez to okienko. I pamiętam jak nagle sąsiadka, cała zdenerwowana, wychyliła się, a to była starsza pani, bardzo miła. „Przepraszam, czy to pan złodziej?” – powiedziała słodkim głosem.
Na kradzieże najbardziej narażone były domki, położone na skraju osiedla. Mieszkanka domku 3/17 tak wspomina szóste włamanie do domku państwa Skibniewskich:
Wracałam z pracy i zauważyłam otwarte okno i otwarte drzwi. Więc natychmiast zadzwoniłam do nich. Przyjechali i okazało się, że zostali kompletnie okradzeni. Ponieważ to był ostatni domek właśnie.
W ostatnim czasie niezamieszkałe domki, użytkowane w ramach akcji „Otwarty Jazdów”, podały wielokrotnie łupem złodziei. Wyrywanie żeliwnych wkładów pieców kaflowych czy miedzianych elementów instalacji elektrycznej powoduje, że dewastacji ulegają nie tylko wnętrza domków. W rezultacie takich działań degradacji ulega cała przestrzeń Jazdowa.
Tekst: Daniel Kunecki
ZAPACH
Jazdów o każdej porze roku pachnie inaczej. Zimą jest to przede wszystkim zapach dymu z drewna spalanego w kominkach, którymi mieszkańcy ogrzewają domki. Do końca lat dziewięćdziesiątych palono węglem. Spacerując wiosną po Jazdowie, z każdego przydomowego ogródka można poczuć woń różnych kwiatów i krzewów np. maciejki, jaśminu czy bzu. Latem najbardziej pachną lipy, rosnące wzdłuż ulicy Jazdów. Innym z często spotykanych latem zapachów jest grill. Jesienią na Jazdowie najmocniej pachną suche liście.
DŹWIĘK
Do końca lat siedemdziesiątych na Jazdowie aż huczało od dziecięcej wrzawy. Domków jednak systematycznie ubywało, a rodzin z małymi dziećmi było coraz mniej. Jazdów stawał się coraz cichszy. Od momentu wybudowania Trasy Łazienkowskiej oraz budynków ambasad: francuskiej i niemieckiej na Jazdowie panuje niemal zupełna cisza, nad którą góruje słabo słyszalny jednostajny szum Trasy Łazienkowskiej.
To jest niezwykłe, że wszyscy goście mówią: „Jezus Maria, jak tu głośno”, jak tu czasem w ogródku się siedzi, a my tego nie słyszymy. Jest jedna rzecz: ja pamiętam, że był kiedyś taki rok, w lecie, że na weekend zamknięto właśnie Trasę Łazienkowską, bo były jakieś roboty. Pamiętam, że obudziła mnie rano potworna cisza – śmieje się gospodyni domku położonego najbliżej Trasy. To było niesamowite, to była boląca cisza i to jedyne co pamiętam, czyli rzeczywiście: jakby zatrzymać Trasę, to by trochę inaczej było.
Stosunkowo dobrze słyszalne są również koncerty na pobliskiej Agrykoli i mecze na stadionie Legii, a także demonstracje przed Kancelarią Premiera.
Tekst: Daniel Kunecki